Выбрать главу

Przynajmniej wiedział, dlaczego wybrano właśnie jego. Jeżeli chcesz sprowadzić samolot na ziemię, powinieneś rozmawiać właśnie z inżynierem pokładowym. Nie mogli tego dokonać ani nawigator, ani radiooperator, kapitan zaś musiałby najpierw zapewnić sobie współdziałanie drugiego pilota. Inżynier natomiast sam jeden był w stanie unieruchomić silniki.

Zapewne Luther zdobył listę wszystkich inżynierów pokładowych Pan American. Nie przedstawiało to żadnych trudności – wystarczyło włamać się nocą do biura albo przekupić którąś z sekretarek. Dlaczego wybrał akurat Eddiego? Dlatego, że to musiał być właśnie ten lot. Dopiero później pojawiło się pytanie, w jaki sposób można zmusić Deakina do posłuszeństwa, a zaraz potem odpowiedź: porwać jego żonę.

Świadomość, że musi pomagać gangsterom, była dla niego nie do zniesienia. Eddie nienawidził ich z całego serca. Zbyt chciwi, by żyć jak normalni ludzie, i zbyt leniwi, by uczciwie zapracować choćby na dolara, okradali i oszukiwali zwykłych obywateli. Podczas gdy inni w pocie czoła siali i zbierali, harowali po osiemnaście godzin dziennie rozkręcając interes albo pocili się przy hutniczych piecach, gangsterzy paradowali w eleganckich garniturach, rozbijali się wspaniałymi samochodami, napadali na ludzi, bili ich i terroryzowali. Nawet krzesło elektryczne stanowiło dla nich zbyt łagodną karę.

Jego ojciec miał na ten temat takie samo zdanie. Eddie pamiętał do dziś, co usłyszał od niego na temat szkolnych osiłków. „Zgadza się, to paskudni faceci, ale nie mają krzty rozumu w głowach.” Tom Luther był paskudny, nie ulegało to najmniejszej wątpliwości, ale czy był głupi? „Trudno z nimi walczyć, ale łatwo wystawić do wiatru.” Jednak Tom Luther nie wyglądał na kogoś, kogo było łatwo wystawić do wiatru. Obmyślił skomplikowany plan, który, przynajmniej jak na razie, działał bez zarzutu.

Pogrążony w ponurych rozmyślaniach opuścił teren przystani i przeszedł na drugą stronę głównej i zarazem jedynej ulicy Foynes.

W chwili kiedy mała wioska urosła do rangi niezwykle ważnego punktu międzylądowania dla łodzi latających, jej najbardziej okazały budynek, w którym do tej pory mieściła się gospoda, zajęły linie lotnicze Pan American. Zostało jednak jeszcze miejsce dla małego baru „U Pani Walsh”, do którego prowadziło osobne wejście z ulicy. Eddie skierował się od razu na piętro do pokoju operacyjnego, gdzie kapitan Marvin Baker i pierwszy oficer Johnny Dott rozmawiali z przedstawicielem Pan American. Właśnie tutaj, wśród filiżanek po kawie, popielniczek, stosów depesz i prognoz pogody, mieli podjąć ostateczną decyzję, czy wyruszyć w długą podróż nad Atlantykiem.

Decydującym czynnikiem była siła wiatru. Lot na zachód odbywał się zawsze pod wiatr. Piloci stale zmieniali wysokość w poszukiwaniu pułapu, na którym warunki będą najkorzystniejsze; nazywało się to „polowaniem na wiatr”. Zwykle najłatwiej leciało się na niewielkich wysokościach, ale poniżej pewnego pułapu istniało niebezpieczeństwo zderzenia ze statkami albo co było dużo bardziej prawdopodobne, z górami lodowymi. Walka z silnym wiatrem pociągała za sobą zwiększone zużycie paliwa; czasem zapowiedzi były tak niekorzystne, że z obliczeń wynikało, iż Clipper nie będzie w stanie zabrać takiego zapasu, który wystarczy na bezpieczne pokonanie trzech tysięcy kilometrów dzielących Irlandię od Nowej Fundlandii. W takiej sytuacji przekładano lot o dzień lub dwa, pasażerów zaś przewożono do hotelu, gdzie czekali na poprawę pogody.

Gdyby jednak coś takiego zdarzyło się dzisiaj, co stanie się z Carol-Ann?

Eddie przejrzał pobieżnie prognozę pogody. Wiatr był dość silny, a na środkowym Atlantyku szalał sztorm. Samolot miał pełne obciążenie. Trzeba będzie przeprowadzić dokładne obliczenia, zanim zdecydują się wyruszyć w drogę. Jego niepokój wzrósł jeszcze bardziej; chyba oszalałby, tkwiąc bezczynnie w Irlandii, podczas gdy po drugiej stronie oceanu bandyci mieli w rękach jego żonę. Czy dadzą jej jeść? Czy będzie miała gdzie się przespać? Czy było jej ciepło, gdziekolwiek ją trzymali?

Podszedł do wiszącej na ścianie mapy Atlantyku i odnalazł miejsce, którego współrzędne podał mu Luther. Lokalizację wybrano znakomicie – blisko granicy z Kanadą, dwa lub trzy kilometry od brzegu, mniej więcej pośrodku cieśniny między stałym lądem, i dużą wyspą, w zatoce Fundy. Każdy, kto wiedział trochę o łodziach latających, uznałby, że to wymarzone miejsce do wodowania. W rzeczywistości wcale nie było idealne, ale powierzchnia wody będzie tam z pewnością spokojniejsza niż na otwartym morzu i Clipper powinien wylądować bez większego ryzyka. Eddie poczuł coś w rodzaju ulgi; przynajmniej ta część planu miała szansę realizacji. Uświadomił sobie z niesmakiem, że on jest chyba najbardziej zainteresowany tym, by tak się stało.

Wciąż jeszcze nie miał pojęcia, w jaki sposób skłonić kapitana do lądowania. Mógłby zasygnalizować awarię silnika, ale Clipper został tak zaprojektowany, że mógł lecieć nawet z trzema działającymi silnikami, a poza tym był jeszcze jego zastępca, Mickey Finn, który szybko odkryłby oszustwo. Eddie wytężał umysł ze wszystkich sił, lecz żaden rozsądny pomysł nie chciał mu przyjść do głowy.

Spiskując przeciwko kapitanowi Bakerowi i reszcie załogi czuł się jak najgorszy drań. Zdradzał ludzi, którzy ufali mu bez zastrzeżeń.

Nie miał jednak wyboru. Nagle zdał sobie sprawę z jeszcze większego niebezpieczeństwa: Tom Luther wcale nie musiał dotrzymać obietnicy! Właściwie, dlaczego miałby ją spełnić? Przecież był gangsterem. Może zdarzyć się i tak, że Eddie sprowadzi samolot we wskazane miejsce, a mimo to nie dostanie z powrotem Carol-Ann.

Do pokoju wszedł nawigator z najświeższą prognozą pogody i obrzucił inżyniera pokładowego dziwnym spojrzeniem. Eddie dopiero teraz zdał sobie sprawę, iż od chwili, kiedy zjawił się w pomieszczeniu, nikt nie odezwał się do niego ani słowem. Wszyscy omijali go na palcach. Czyżby zauważyli, jak bardzo jest zaabsorbowany swoimi myślami? Musiał znowu zacząć zachowywać się normalnie.

– Tylko nie zgub się tym razem, Jack – powiedział, powtarzając stary dowcip. Był marnym aktorem i w jego własnych uszach zabrzmiało to mało przekonująco, ale pozostali parsknęli śmiechem i atmosfera nieco się rozluźniła.

– Sztorm przybiera na sile – poinformował ich kapitan Baker, zerknąwszy na prognozę pogody.

Jack skinął głową.

– Pewnie to będzie coś takiego, co Eddie nazywa „bujaczem”.

Często żartowali sobie z jego słownictwa charakterystycznego dla Nowej Anglii.

– Albo dmuchawą – dodał, wykrzywiając twarz w imitacji uśmiechu.

– Spróbuję go ominąć – powiedział Baker.

Wspólnie z drugim pilotem zajął się wytyczaniem trasy lotu do Botwood w Nowej Fundlandii, zahaczającej tylko o sam skraj sztormu i unikającej najsilniejszego przeciwnego wiatru. Kiedy skończyli, Eddie zasiadł przy mapie z prognozą pogody w ręku i zagłębił się w swoich obliczeniach.

Dla każdego odcinka trasy dysponował danymi dotyczącymi siły wiatru na wysokości trzystu, tysiąca dwustu, dwóch tysięcy siedmiuset i trzech tysięcy sześciuset metrów. Znając prędkość wiatru i względną szybkość samolotu mógł obliczyć rzeczywistą prędkość maszyny, to zaś z kolei pozwalało mu przewidzieć, ile czasu będą potrzebowali na pokonanie kolejnych etapów. Po sprawdzeniu w specjalnych tabelach, uwzględniających zmieniającą się masę samolotu, uzyska ostateczny rezultat w postaci wykresu przewidywanego zużycia paliwa, nie zapominając, rzecz jasna, o dodaniu koniecznego marginesu bezpieczeństwa.

Doprowadziwszy obliczenia do końca stwierdził, skonsternowany, że ilość paliwa, jakiej przy tych warunkach atmosferycznych potrzebował Clipper, by dotrzeć do Nowej Fundlandii, przekraczała pojemność jego zbiorników.

Przez chwilę po prostu siedział bez ruchu.

Różnica była minimalna, zaledwie kilka galonów. A gdzieś tam, po drugiej stronie oceanu, czekała na niego Carol-Ann.

Powinien teraz powiedzieć kapitanowi Bakerowi, że start musi zostać odłożony do chwili, kiedy pogoda ulegnie poprawie, chyba że zdecydowaliby się na przelot przez środek sztormu.

Ale różnica była tak niewielka…

Czy mógł sobie pozwolić na kłamstwo?

Przecież uwzględnił w obliczeniach spory margines bezpieczeństwa. W ostateczności, gdyby sytuacja stała się naprawdę groźna, kapitan mógł przelecieć przez sztorm, zamiast omijać go szerokim łukiem.

Na samą myśl o tym, że ma oszukać dowódcę, Eddiemu robiło się niedobrze. Zawsze towarzyszyła mu świadomość, że od niego zależy życie pasażerów, i był dumny ze swojej dokładności.

Z drugiej strony, jego decyzja nie była nieodwołalna. Podczas lotu będzie bez przerwy porównywał rzeczywiste zużycie paliwa z wykresem; gdyby okazało się, że spalili więcej, niż przewidywał, po prostu zawrócą z drogi.

Jeżeli oszustwo wyjdzie na jaw, jego kariera zawodowa dobiegnie końca. Jakież to jednak miało znaczenie, biorąc pod uwagę, że stawką w tej grze było życie żony i nie narodzonego dziecka?

Ponownie przeprowadził obliczenia, tym razem jednak sprawdzając dane w tabelach celowo popełnił dwa błędy, odczytując zużycie paliwa z niewłaściwej rubryki, dzięki czemu końcowy rezultat zmieścił się w dopuszczalnych granicach.

Mimo to nadal się wahał. Nawet w tak dramatycznych okolicznościach trudno mu było zdecydować się na kłamstwo.

Wreszcie zniecierpliwiony kapitan Baker podniósł się z miejsca, zajrzał Eddiemu przez ramię i zapytał:

– Więc jak, Ed? Lecimy czy zostajemy?

Eddie, unikając wzroku dowódcy, pokazał mu rezultat sfałszowanych obliczeń, po czym nerwowo odchrząknął i powiedział najbardziej pewnym głosem, na jaki było go w tej chwili stać:

– Ledwo, ledwo, kapitanie… ale lecimy.

CZĘŚĆ TRZECIA. Z FOYNES NAD ŚRODKOWY ATLANTYK