Выбрать главу

Była wspaniałą dziewczyną i Harry czuł się trochę onieśmielony jej towarzystwem, ale udało mu się wyczuć jej słabą stronę, co dodało mu nieco otuchy. Mniejsza z tym, chłopcze – pomyślał. – Pamiętaj tylko, że stanowi dla ciebie zagrożenie i dlatego musisz obchodzić się z nią jak z jajkiem.

Zapytał ją, czy latała już samolotem.

– Tylko do Paryża, z matką.

„Tylko do Paryża, z matką”… Jego matka nigdy w życiu nie zobaczy Paryża ani nie wsiądzie do samolotu.

– Jakie to uczucie, kiedy jest się tak bogatym i uprzywilejowanym?

– Nie znosiłam tych podróży – odparła. – Musiałam pić herbatę z różnymi nudnymi Anglikami, mimo że miałam ochotę pójść do jakiejś zadymionej restauracji i posłuchać murzyńskiego jazzu.

– Moja mama zabierała mnie do Margate – powiedział Harry. – Taplałem się w morzu, a potem jedliśmy lody i smażoną rybę.

Jeszcze zanim skończył zdanie, uświadomił sobie z przerażeniem, że mówiąc prawdę popełnia karygodny błąd. Powinien mamrotać coś nieokreślonego o prywatnej szkole z internatem i domu na wsi, jak czynił zawsze, kiedy musiał opowiadać dziewczętom z wyższych sfer o swoim dzieciństwie. Ale przecież Margaret znała jego tajemnicę, a poza tym szum silników Clippera sprawiał, że nikt inny nie mógł ich usłyszeć. Mimo to, kiedy zdał sobie sprawę z tego, że mówi prawdę, poczuł się tak, jakby właśnie wyskoczył z samolotu i leciał w pustkę, czekając aż otworzy się spadochron.

– My nigdy nie chodziliśmy nad morze – stwierdziła z zazdrością Margaret. – Kąpali się tylko prości ludzie. Elizabeth i ja ogromnie zazdrościłyśmy ubogim dzieciom tego, że mogą robić wszystko, na co mają ochotę.

Harry'ego rozbawiło jej wyznanie. Stanowiło kolejny dowód na to, że miał w życiu szczęście: dzieci możnych tego świata, wożone w wielkich czarnych samochodach, ubierane w najlepsze stroje i jedzące codziennie do syta, zazdrościły mu jego bosonogiej wolności i smażonej ryby.

– Najlepiej zapamiętałam zapachy – ciągnęła Margaret. – Zapach przed drzwiami ciastkarni w porze lunchu, zapach naoliwionych maszyn otaczający karuzelę, zapach piwa i tytoniowego dymu uciekający zimą przez uchylone drzwi pubu… Miałam wrażenie, że ludzie bardzo przyjemnie spędzają tam czas, a ja nawet nigdy nie byłam w pubie.

– Niewiele straciłaś – odparł Harry, który nie lubił pubów. – W Ritzu dają dużo lepsze jedzenie.

– Wygląda na to, że każde z nas woli sposób życia drugiego – zauważyła.

– Ja spróbowałem obu – przypomniał jej Harry. – Wiem, który jest lepszy.

Zamyśliła się na chwilę, po czym zapytała:

– Co masz zamiar zrobić ze swoim życiem?

Nie spodziewał się takiego pytania.

– Zamierzam dobrze się bawić.

– A naprawdę?

– Co to znaczy: „naprawdę”?

– Każdy chce się dobrze bawić. Chodzi mi o to, co będziesz robił?

– To, co robię teraz. – Tknięty nagłym impulsem postanowił powiedzieć jej coś, o czym nie rozmawiał jeszcze z nikim w życiu. – Czytałaś „Włamywacza amatora” Hornunga?

Potrząsnęła głową.

– Głównym bohaterem jest złodziej – dżentelmen nazwiskiem Raffles, który pali tureckie papierosy, nosi eleganckie ubrania, jest zapraszany do domów różnych ludzi i kradnie im biżuterię. Chcę być taki jak on.

– Och, nie bądź głupi! – prychnęła.

Poczuł się trochę dotknięty. Potrafiła być brutalnie bezpośrednia, kiedy uważała, że wygaduje nonsensy. To jednak nie były nonsensy, tylko jego marzenie. Teraz, kiedy już otworzył przed nią serce, pragnął ją przekonać, że mówi prawdę.

– Nie ma w tym nic głupiego! – obruszył się.

– Przecież nie możesz być przez całe życie złodziejem, bo na starość wylądujesz w więzieniu. Nawet Robin Hood ożenił się wreszcie i ustatkował. Chodzi mi o to, czego naprawdę oczekujesz od życia?

Zwykle odpowiedź na to pytanie stanowiła długa lista marzeń: mieszkanie, samochód, dziewczęta, przyjęcia, eleganckie garnitury, piękne klejnoty. Zdawał sobie jednak sprawę, że jej to nie zadowoli. Irytowało go jej nastawienie, choć zarazem musiał przyznać, iż rzeczywiście jego pragnienia nie były związane wyłącznie z dobrami materialnymi. Bardzo zależało mu na tym, by Margaret uwierzyła w autentyczność jego marzeń; ku swemu zaskoczeniu zaczął jej opowiadać o sprawach, które do tej pory trzymał w najściślejszej tajemnicy.

– Chciałbym mieszkać w dużym wiejskim domu o ścianach obrośniętych bluszczem – zaczął i na tym utknął. Nagle ogarnęło go wielkie wzruszenie. Był zażenowany, lecz z jakiegoś powodu czuł, że musi powiedzieć jej wszystko. – W domu z kortem tenisowym, stajniami i drogą dojazdową obsadzoną rododendronami – ciągnął. Widział ten dom pod przymkniętymi powiekami. Wydawał mu się najbezpieczniejszym i najwygodniejszym miejscem na świecie. – Chodziłbym po terenie w wysokich brązowych butach i tweedowym garniturze, rozmawiałbym z ogrodnikami i stajennymi, a oni wszyscy uważaliby mnie za prawdziwego dżentelmena. Zainwestowałbym całą gotówkę w stuprocentowo pewne przedsięwzięcia i nigdy nie wydawałbym więcej niż połowę dochodu. Latem urządzałbym wystawne przyjęcia w ogrodzie, z truskawkami i bitą śmietaną, i miałbym pięć córek równie pięknych jak ich matka.

Margaret wybuchnęła śmiechem.

– Aż pięć? W takim razie musisz ożenić się z silną kobietą! – Jednak natychmiast spoważniała. – To bardzo piękne marzenie – powiedziała. – Mam nadzieję, że ci się spełni.

Nagle poczuł, że jest mu bardzo bliska i że może zapytać ją, o co tylko zechce.

– A ty? Czy ty też masz jakieś marzenia?

– Chciałabym wziąć udział w wojnie – odparła. – Mam zamiar wstąpić do Pomocniczej Obrony Terytorialnej.

Pomysł, żeby kobiety służyły w wojsku, wciąż jeszcze wydawał mu się co najmniej zabawny, ale teraz nie było to już nic nadzwyczajnego.

– Co byś tam robiła?

– Prowadziłabym samochód. Potrzebują kobiet jako łączników i kierowców ambulansów.

– To niebezpieczne zajęcie.

– Wiem, ale nic mnie to nie obchodzi. Po prostu chcę wziąć udział w walce. To nasza ostatnia szansa na powstrzymanie faszyzmu.

Powiedziawszy to zacisnęła stanowczo usta, a w jej oczach pojawił się groźny błysk. Harry doszedł do wniosku, że jego rozmówczyni jest bardzo odważną osóbką.

– Wydajesz się bardzo zdecydowana – zauważył.

– Miałam… przyjaciela, którego faszyści zabili w Hiszpanii. Chcę dokończyć to, co on zaczął.

Nagle posmutniała.

– Kochałaś go? – zapytał, tknięty nagłym impulsem.

Skinęła głową.

Widział, że jest bliska łez. Dotknął współczująco jej ramienia.

– Nadal go kochasz?

– Zawsze będę go trochę kochała. – Umilkła, po czym dodała szeptem: – Na imię miał Ian…

Harry'emu wydawało się, że w gardle utknął mu kłąb suchych wiórów. Nagle zapragnął objąć ją mocno i pewnie by to uczynił, gdyby nie jej ojciec o nabiegłej krwią twarzy siedzący po przeciwnej stronie kabiny i pogrążony w lekturze Timesa. Musiał poprzestać na ukradkowym, szybkim uściśnięciu jej ręki. Uśmiechnęła się z wdzięcznością, jakby zrozumiała, co chciał przez to wyrazić.

– Podano kolację, panie Vandenpost – oznajmił steward.

Harry zdziwił się, że to już szósta. Było mu przykro, że przerwano im rozmowę.

– Mamy jeszcze mnóstwo czasu – powiedziała, czytając w jego myślach. – Spędzimy razem najbliższe dwadzieścia cztery godziny.

– Słusznie. – Uśmiechnął się i ponownie dotknął jej ręki. – Do zobaczenia.

Z trudem przypomniał sobie, że postanowił zaprzyjaźnić się z nią wyłącznie po to, by móc łatwiej nią manipulować. Skończyło się na tym, że wyznał jej najgłębiej skrywane sekrety. Łatwość, z jaką unicestwiała jego plany, budziła przerażenie, najgorsze zaś w tym wszystkim było to, że właściwie nie miał nic przeciwko temu.

Wszedłszy do sąsiedniej kabiny zdziwił się widząc, że mały salon przerobiono na jadalnię. Przy trzech stolikach mogło w sumie usiąść dwanaście osób. Wszystko przypominało elegancką restaurację: lniane obrusy i serwetki, zastawa z chińskiej porcelany, białej z błękitnym symbolem linii Pan American. Ściany były oklejone tapetą z ogromną mapą świata i tym samym skrzydlatym emblematem.

Steward wskazał mu miejsce naprzeciwko niezbyt wysokiego, krępego mężczyzny w bladoszarym garniturze, którego jakość wzbudziła w Harrym coś w rodzaju zazdrości. W krawacie mężczyzny tkwiła szpilka z dużą naturalną perłą. Harry przedstawił się, na co tamten wyciągnął rękę i powiedział:

– Tom Luther.

Harry nie omieszkał zauważyć, że spinki w mankietach Luthera stanowiły komplet ze szpilką. Oto przykład człowieka, który przywiązuje wagę do elegancji.

Harry usiadł i rozłożył serwetkę. Luther mówił z wyraźnym amerykańskim akcentem, w którym jednak można było wychwycić lekką europejską intonację.

– Skąd jesteś, Tom? – zapytał na próbę.

– Z Providence, Rhode Island. A ty?

– Z Filadelfii – odparł. Wiele dałby za to, by wiedzieć, gdzie leży ta cholerna Filadelfia. – Ale mieszkałem tu i tam. Mój ojciec zajmował się ubezpieczeniami.

Luther skinął uprzejmie głową, nie przejawiając większego zainteresowania. Harry'emu całkowicie to odpowiadało. Wolał, by nie wypytywano go dokładniej o pochodzenie; był to teren, na którym łatwo mógł się poślizgnąć.

Zjawili się dwaj członkowie załogi, którzy mieli towarzyszyć im przy posiłku. Eddie Deakin, inżynier pokładowy, był barczystym, jasnowłosym mężczyzną o przyjemnej twarzy, sprawiającym wrażenie, jakby marzył wyłącznie o tym, by rozwiązać krawat i zdjąć marynarkę. Jack Ashford, nawigator, był brunetem o twarzy pokrytej cieniem zarostu. Wyglądał na opanowanego, dokładnego człowieka i zachowywał się tak, jakby urodził się w mundurze.