Выбрать главу

Zerknął na Harry'ego, po czym nagle zatrzymał się, zmarszczył brwi i zmierzył go znacznie uważniejszym, przeciągłym spojrzeniem. Torba Margaret w niczym nie przypominała torby lorda Oxenford. Było oczywiste, że Harry nie może być właścicielem obu toreb, z czego wypływał oczywisty wniosek, że zagląda do cudzego bagażu.

Davy wpatrywał się w niego przez dłuższą chwilę; bał się urazić pasażera pochopnym oskarżeniem, a jednocześnie nie mógł tak po prostu zignorować tego, co zobaczył.

– Przepraszam pana, ale czy jest pan pewien, że to pańska torba? – wykrztusił wreszcie.

Harry pokazał mu trzymaną w dłoni chusteczkę.

– Uważasz, że wycierałbym nos w coś takiego?

Zamknął starannie torbę i odstawił ją na miejsce.

Davy wciąż wydawał się mocno zaniepokojony.

– Poprosiła mnie, żebym jej przyniósł chusteczkę – wyjaśnił Harry.

Z twarzy Davy'ego zniknęła podejrzliwość, ustępując miejsca zmieszaniu.

– Proszę mi wybaczyć, ale sam pan rozumie, że…

– Wszystko w porządku. To dobrze, że jesteś czujny. – Poklepał stewarda po ramieniu. – Oby tak dalej.

Żeby uwiarygodnić swoją bajeczkę, musiał teraz zanieść tę przeklętą chusteczkę Margaret. Nie zwlekając wszedł do jadalni.

Siedziała przy stoliku z rodzicami i bratem.

– Zgubiła to pani – powiedział, podając jej chusteczkę.

– Naprawdę? – zdziwiła się. – Dziękuję panu.

– Nie ma za co – odparł i wrócił szybko do kabiny. Czy Davy będzie chciał sprawdzić autentyczność jego historyjki i zapyta dziewczynę, czy rzeczywiście poprosiła go, by przyniósł jej czystą chusteczkę? Mocno w to wątpił.

Minął kuchnię, gdzie steward układał w pojemnikach brudne naczynia, po czym wspiął się po spiralnych schodkach. Jak, do jasnej cholery, ma się dostać do luku bagażowego? Przecież nawet nie wie gdzie to jest, bo nie przyglądał się ładowaniu bagaży. Ale przecież musi istnieć jakiś sposób.

Kapitan Baker właśnie wyjaśniał Clive'owi Membury'emu zasady nawigacji nad oceanem.

– Przez większą część lotu znajdujemy się poza zasięgiem naprowadzających stacji radiowych, więc korzystamy głównie ze wskazań gwiazd – wtedy, kiedy je widzimy, ma się rozumieć.

– Nie ma pan aparatu? – zapytał ostro Membury na widok Harry ego. To na pewno gliniarz – pomyślał Harry, głośno zaś odparł:

– Zapomniałem założyć film. Dureń ze mnie, prawda? – rozejrzał się dookoła. – A jak stąd można zobaczyć gwiazdy?

– Och, nawigator po prostu wychodzi na chwilę na skrzydło – odparł kapitan z poważną miną, ale zaraz się uśmiechnął. – Oczywiście żartowałem. Do tego celu jest przeznaczona specjalna wieżyczka obserwacyjna. Zaraz panom pokażę. – Otworzył drzwi w tylnej ścianie kabiny. Harry ruszył za nim i znalazł się w wąskim korytarzyku. Kapitan wskazał w górę. – Oto ona. – Harry podniósł głowę bez większego zainteresowania. Jego myśli w dalszym ciągu były zaprzątnięte klejnotami lady Oxenford. Rzeczywiście, z kadłuba samolotu sterczała przeszklona wieżyczka, do której można było się dostać po metalowej drabince. – Jeśli trafimy na przerwę w pokrywie chmur, nawigator wspina się tam z oktantem i przeprowadza pomiary. Tędy również ładujemy bagaż.

Harry nadstawił uszu.

– Bagaż pasażerów? – upewnił się.

– Oczywiście.

– A gdzie go trzymacie?

Kapitan wskazał dwoje drzwi usytuowanych po obu stronach korytarza.

– W lukach.

Harry nie wierzył własnemu szczęściu.

– Więc nasze bagaże są tu, za tymi drzwiami?

– Tak jest.

Nacisnął klamkę; drzwi nie były zamknięte. Wsadził głowę do środka i ujrzał walizy, kufry i torby; starannie poukładane i przywiązane do metalowych klamer, tak by nie przemieszczały się podczas lotu.

W którejś z nich znajdował się Komplet Delhijski, a wraz z nim wspaniała przyszłość Harry'ego Marksa.

– Fascynujące – mruknął Clive Membury, zaglądając mu przez ramię.

– I to jak… – szepnął Harry.

ROZDZIAŁ 14

Margaret była w wyśmienitym humorze. Co chwila zapominała, że w gruncie rzeczy wcale nie miała ochoty lecieć do Ameryki. Aż trudno jej było uwierzyć, że zaprzyjaźniła się z prawdziwym złodziejem. Gdyby ktoś inny powiedział: „Jestem złodziejem”, pomyślałaby że żartuje, ale w przypadku Harry'ego wiedziała, że to prawda, ponieważ widziała go na posterunku policji i słyszała przedstawiane mu zarzuty.

Zawsze fascynowali ją ludzie żyjący poza nawiasem uporządkowanego społeczeństwa: kryminaliści, cyganeria artystyczna, anarchiści, prostytutki i włóczędzy. Wydawali się tacy wolni! Oczywiście ich wolność nie pozwalała im kupować szampana, latać do Nowego Jorku ani posyłać dzieci na uniwersytet – nie była aż tak naiwna, by nie zdawać sobie sprawy z ograniczeń wiążących się z faktem bycia wyrzutkiem społeczeństwa. Ale przynajmniej ludzie tacy jak Harry nigdy nie musieli niczego robić tylko dlatego, że im kazano, a to wydawało się jej wręcz cudowne. Marzyła o tym, by wstąpić do jakiegoś oddziału partyzanckiego, mieszkać w górach, nosić spodnie i przewieszony przez ramię karabin, kraść żywność, spać pod gwiazdami i nie oddawać ubrania do prasowaczki.

Jednak nigdy nie udało jej się spotkać takich ludzi, a nawet jeśli ich spotkała, to zupełnie nie zdawała sobie z tego sprawy; czyż nie siedziała na schodkach domu na „najbardziej zakazanej ulicy w Londynie”, nie wiedząc o tym, że wszyscy dokoła biorą ją za prostytutkę? Wydawało jej się, że zdarzyło się to już bardzo dawno temu, choć w rzeczywistości było to zaledwie poprzedniej nocy.

Spotkanie z Harrym stanowiło najbardziej interesującą przygodę, jaka przytrafiła się jej od wielu, wielu lat. Reprezentował sobą wszystko, za czym tęskniła, i mógł robić to, na co miał ochotę. Rano postanowił polecieć do Ameryki, a po południu był już w drodze. Jeśli zapragnął tańczyć przez całą noc i spać cały dzień, po prostu to robił. Jadł i pił to, co chciał i tylko wtedy, kiedy miał na to ochotę, wszystko jedno – w Ritzu, zwykłym pubie czy na pokładzie Clippera. Mógł wstąpić do partii komunistycznej, a potem wypisać się z niej bez potrzeby tłumaczenia się przed kimkolwiek. A kiedy potrzebował pieniędzy, po prostu zabierał je tym, którzy mieli więcej, niż na to zasługiwali. Był po prostu wolny!

Pragnęła dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Podczas kolacji żałowała każdej chwili, jaką musiała spędzić bez niego.

W jadalni stały trzy czteroosobowe stoliki. Przy sąsiednim siedzieli baron Gabon i Carl Hartmann. Kiedy wchodzili, ojciec obrzucił ich niechętnym spojrzeniem, prawdopodobnie dlatego, że obaj byli Żydami. Sąsiadami barona i profesora byli Ollis Field i Frank Gordon. Gordon, odrobinę starszy od Harry'ego, zwracał na siebie uwagę niezwykle przystojną twarzą, choć w kształcie jego ust było coś brutalnego. Ollis Field natomiast był niezbyt rzucającym się w oczy starszym mężczyzną o zupełnie pozbawionej włosów głowie. Obaj stali się obiektem plotek i dociekań, kiedy jako jedyni pozostali w samolocie podczas postoju w Foynes.

Miejsca przy trzecim stoliku zajmowały Lulu Bell i księżna Lavinia, narzekająca głośno na to, że kucharz przesolił koktajl z krewetek. Wraz z nimi siedziało dwoje pasażerów, którzy weszli na pokład Clippera w Foynes: pan Lovesey i pani Lenehan. Percy twierdził, że umieszczono ich w apartamencie dla nowożeńców, mimo że nie byli małżeństwem. Margaret bardzo zdziwiło, że linie lotnicze dopuszczają do czegoś takiego. Być może zdecydowano się nieco rozluźnić rygory przepisów ze względu na ogromną liczbę osób pragnących za wszelką cenę dostać się do Ameryki.

Percy zasiadł do kolacji w czarnej żydowskiej jarmułce. Margaret nie zdołała zdusić chichotu. Gdzie udało mu się znaleźć coś takiego?

Ojciec natychmiast zerwał mu ją z głowy.

– Niemądry chłopak! – warknął gniewnie.

Odkąd matka przestała płakać po rozstaniu z Elizabeth, jej nieruchoma twarz nie odzwierciedlała już jakichkolwiek uczuć.

– Bardzo wcześnie jak na kolację – zauważyła apatycznie.

– Jest już wpół do ósmej – odparł ojciec.

– Czemu więc się nie ściemnia?

– U nas, w Anglii, już jest ciemno – powiedział Percy. – Ale my jesteśmy pięćset kilometrów na zachód od brzegów Irlandii. Gonimy słońce.

– Ale kiedyś chyba zrobi się ciemno?

– Myślę, że około dziewiątej.

– To dobrze – odparła obojętnie matka.

– Czy, zdajecie sobie sprawę, że gdybyśmy lecieli z odpowiednią prędkością, zrównalibyśmy się z pozornym ruchem słońca i wtedy cały czas byłoby widno? – zapytał z podnieceniem Percy.

– Nigdy nie uda się zbudować tak szybkich samolotów – stwierdził stanowczo ojciec.

Steward przyniósł pierwsze danie.

– Ja dziękuję – powiedział Percy. – Krewetki nie są koszerne.

Nicky spojrzał na niego ze zdziwieniem, ale zachował milczenie. Ojciec poczerwieniał jak burak.

Margaret pośpiesznie zmieniła temat.

– Kiedy będzie następny postój, Percy? – Jej brat zawsze wiedział takie rzeczy.

– Lot do Botwood trwa szesnaście i pół godziny. Powinniśmy zjawić się tam o dziewiątej rano brytyjskiego czasu letniego.

– A która godzina będzie tam, na miejscu?

– Na Nowej Fundlandii jest o trzy i pół godziny później niż na południku Greenwich.

– Trzy i pół? – zdziwiła się Margaret. – Nie wiedziałam, że są miejsca, gdzie dodaje się albo odejmuje połówki godzin.

– A ponieważ obowiązuje tam czas letni, tak jak w Wielkiej Brytanii, wylądujemy w Botwood o piątej trzydzieści rano czasu lokalnego – dokończył Percy.

– Chyba nie dam rady wstać tak wcześnie.

– Owszem, dasz radę – odparł ze zniecierpliwieniem. – Będzie ci się zdawało, że jest już dziewiąta.