Jak wiele morderstw będzie miał jeszcze na sumieniu?
Niestety, nie pozostawiono mu wyboru. Ray Patriarca miał w swych rękach Carol-Ann. Za każdym razem, kiedy o tym pomyślał, na czoło występował mu perlisty, lodowaty pot. Musiał ją ratować, a to oznaczało konieczność współpracy z Tomem Lutherem.
Spojrzał na zegarek: północ.
Jack Ashford podał mu aktualną pozycję samolotu; mógł ją ustalić jedynie w przybliżeniu, gdyż na niebie nie było widać żadnej gwiazdy. Ben Thompson odebrał przed chwilą najświeższą prognozę pogody: zapowiadano bardzo silny sztorm. Eddie odczytał wskazania zegarów i zabrał się do obliczeń. Możliwe, iż za chwilę jego problemy stracą wszelkie znaczenie; jeśli okaże się, że mają za mało paliwa, by bezpiecznie dotrzeć do Nowej Fundlandii, będą musieli zawrócić. Jednak ta myśl wcale nie przyniosła mu otuchy. Nie był fatalistą. Musiał coś robić.
– I co, Eddie? – zapytał Baker.
– Jeszcze nie skończyłem, kapitanie.
– Pośpiesz się. Zdaje się, że jesteśmy blisko punktu bez powrotu.
Eddie poczuł, że po jego policzku ścieka kropla potu. Otarł ją szybkim, ukradkowym ruchem.
Doprowadził obliczenia do końca.
Zapas paliwa okazał się za mały.
Przez chwilę siedział bez ruchu, po czym pochylił się nad blatem, udając, że jeszcze coś robi. Sytuacja była gorsza niż na początku wachty; teraz paliwa zabrakłoby nawet wtedy, gdyby pracowały wszystkie cztery silniki. Jedynym rozwiązaniem było skrócenie trasy i lot przez środek sztormu, ale nawet wtedy, gdyby zawiódł jeden silnik, nastąpiłaby katastrofa. Zginęliby zarówno pasażerowie, jak i załoga. Co wówczas stałoby się z Carol-Ann?
– Jak tam, Eddie? – odezwał się zniecierpliwiony kapitan. – Naprzód do Botwood czy z powrotem do Foynes?
Deakin zacisnął zęby. Nie mógł spokojnie myśleć o tym, że Carol-Ann miałaby pozostać przez dodatkowe dwadzieścia cztery godziny w rękach porywaczy. Dużo łatwiej było mu postawić wszystko na jedną kartę.
– Jest pan gotów zmienić kurs i przelecieć przez sztorm? – zapytał.
– A muszę?
– Jeśli pan tego nie zrobi, trzeba będzie wracać.
– Cholera! – warknął Baker. Podobnie jak reszta załogi nie znosił zawracania w połowie trasy. Traktował to zawsze jako osobistą porażkę.
Eddie czekał na jego decyzję.
– A niech to! – powiedział wreszcie kapitan Baker. – Lecimy przez sztorm.
CZĘŚĆ CZWARTA. ZNAD ŚRODKOWEGO ATLANTYKU DO BOTWOOD
ROZDZIAŁ 16
Diana Lovesey była wściekła na męża, że wsiadł w Foynes na pokład Clippera. Przede wszystkim dlatego, iż jego gonitwa za nią wprawiała ją w ogromne zakłopotanie – bała się, że pozostali pasażerowie uznają tę sytuację za niewiarygodnie zabawną – lecz głównym powodem było to, że nie życzyła sobie, by stwarzał jej okazję do zmiany zdania. Podjęła już ostateczną decyzję, Mervyn jednak nie chciał jej uznać, przez co Diana sama wątpiła w swoją determinację. Teraz będzie musiała potwierdzać ją za każdym razem, kiedy on zwróci się do niej z prośbą o jeszcze jedną chwilę zastanowienia. Wreszcie chodziło o to, że swoim postępowaniem zepsuł jej całą radość z lotu. Miała to być podróż życia, romantyczna eskapada u boku kochanka, ale zapierające dech w piersi poczucie wolności, jakie towarzyszyło jej w chwili startu, zniknęło bez śladu. Nie cieszył jej ani sam lot, ani luksusowe wnętrza, ani nawet eleganckie towarzystwo i wykwintne potrawy. Bała się dotknąć Marka, pocałować go w policzek lub wziąć go za rękę, gdyż w każdej chwili w kabinie mógł się pojawić Mervyn. Nie była pewna, gdzie właściwie siedzi, ale spodziewała się ujrzeć go lada moment.
Rozwój wydarzeń wpłynął przygnębiająco także na Marka. Po tym, jak w Foynes Diana odprawiła Mervyna z kwitkiem, tryskał optymizmem i energią, opowiadając o Kalifornii, sypiąc żartami jak z rękawa i całując ją przy każdej okazji – krótko mówiąc, zachowywał się tak jak zwykle. Kiedy jednak zobaczył, jak jego rywal wchodzi na pokład samolotu, powietrze uszło z niego jak z przekłutego balonu. Teraz siedział w milczeniu obok niej i przeglądał z roztargnieniem czasopisma, nie czytając ani słowa. Rozumiała, dlaczego tak się stało. Już raz zmieniła zdanie i chciała wracać do domu; teraz, kiedy Mervyn był niemal w zasięgu ręki, skąd Mark miał mieć pewność, że nie stanie się tak ponownie?
Co gorsza, pogoda zdecydowanie się popsuła; samolotem trzęsło jak samochodem jadącym z dużą prędkością po zaoranym polu. Od czasu do czasu któryś z pasażerów wstawał z pozieleniałą twarzą i przemykał cichcem do łazienki. Rozeszła się plotka, że prognoza pogody przewidywała nasilenie sztormu. Diana była teraz zadowolona, że dzięki swojemu zdenerwowaniu prawie nie jadła kolacji.
Żałowała, że nie wie, gdzie siedzi Mervyn. Może gdyby się tego dowiedziała, przestałaby oczekiwać, że lada chwila zmaterializuje się obok niej. Postanowiła pójść do toalety i rozejrzeć się po drodze.
Zajmowała miejsce w kabinie numer cztery. Zajrzała szybko do kabiny numer trzy, ale Mervyna tam nie było, więc odwróciła się i skierowała ku tyłowi samolotu, zataczając się i chwytając czego popadło. W kabinie numer pięć także nie zobaczyła męża; było to właściwie ostatnie duże pomieszczenie w Clipperze, gdyż większą część następnej kabiny zajmowała damska toaleta. W mocno okrojonym wnętrzu zmieściły się tylko dwa fotele, zajmowane przez jakichś biznesmenów. Z pewnością nie były to zbyt atrakcyjne miejsca. To śmieszne, zapłacić tyle pieniędzy i siedzieć przez cały czas pod drzwiami damskiej toalety – pomyślała Diana. Dalej w kierunku ogona był już tylko apartament dla nowożeńców. Wynikało z tego, że Mervyn przebywał w którejś z dziobowych kabin albo siedział w saloniku i grał w karty.
Weszła do toalety. Przed dużym lustrem stały dwa taborety; jeden z nich zajmowała kobieta, z którą Diana nie zdążyła jeszcze zamienić ani słowa. W chwili kiedy zamykała za sobą drzwi, samolot przechylił się nagle, tak że niewiele brakowało, by straciła równowagę. Diana zatoczyła się i usiadła z rozmachem na wolnym taborecie.
– Nic się pani nie stało? – zapytała nieznajoma kobieta.
– Dziękuję, nic. Nie znoszę takich podskoków.
– Ja też. Ale podobno ma być jeszcze gorzej. Będziemy przelatywać przez silny sztorm.
Maszyna wyrównała lot. Diana otworzyła torebkę, wyjęła grzebień i zaczęła się czesać.
– Pani nazywa się Lovesey, prawda? – zapytała kobieta.
– Tak. Mów mi Diana.
– Jestem Nancy Lenehan. Wsiadłam dopiero w Foynes. – Kobieta jakby się zawahała, po czym dokończyła niezręcznie: – Przyleciałam z Liverpoolu z twoim… to znaczy, z panem Lovesey.
– Och! – Diana zarumieniła się. – Nie wiedziałam, że nie był sam…
– Pomógł mi wygrzebać się z poważnych kłopotów. Koniecznie musiałam zdążyć na ten samolot, ale ugrzęzłam w Liverpoolu. Nie miałam żadnych szans, żeby dojechać na czas do Southampton, więc kazałam się zawieźć na lotnisko i ubłagałam go, żeby zabrał mnie z sobą.
– Cieszę się, że ci się udało, ale dla mnie to ogromnie krępująca historia – odparła Diana.
– Nie rozumiem, dlaczego masz się czuć skrępowana. To musi być wspaniałe, kiedy dwaj mężczyźni kochają się w tobie do szaleństwa. Ja nie mam nawet jednego.
Diana spojrzała na jej odbicie w lustrze. Nancy może nie była piękna, ale na pewno atrakcyjna; miała regularne rysy i czarne włosy, ubrana zaś była w bardzo zgrabną wiśniową garsonkę i bluzkę z szarego jedwabiu. Sprawiała wrażenie bystrej i zaradnej osoby. Rozumiem, czemu Mervyn zdecydował ci się pomóc – pomyślała Diana. – Jesteś dokładnie w jego typie.
– Czy był dla ciebie uprzejmy? – zapytała.
– Nie bardzo – przyznała Nancy z wymuszonym uśmiechem.
– Przykro mi. Dobre maniery nie są jego najsilniejszą stroną.
Wyjęła szminkę.
– To nie ma znaczenia. I tak byłam mu ogromnie wdzięczna, że zechciał mnie zabrać. – Nancy delikatnie wydmuchała nos w chusteczkę. Diana dostrzegła na jej palcu obrączkę. – Zachowuje się dość obcesowo, ale myślę, że w gruncie rzeczy to dobry człowiek. Przy kolacji rozśmieszył mnie do łez. A w dodatku jest bardzo przystojny.
– Masz rację, to dobry człowiek – usłyszała swój głos Diana. – Tyle tylko, że arogancki jak księżniczka i okropnie niecierpliwy. Doprowadzam go do szaleństwa, bo często waham się i zmieniam zdanie, a czasem nie mówię tego, co naprawdę myślę.
Nancy zaczęła się czesać. Miała gęste czarne włosy; Diana była ciekawa, czy farbuje je, by ukryć siwe pasma.
– Zdecydował się odbyć długą podróż, żeby cię odzyskać.
– To wyłącznie ze względu na jego dumę – odparła Diana. – Zabrał mnie inny mężczyzna, a Mervyn ma we krwi skłonność do współzawodnictwa. Gdybym przeniosła się do mojej siostry, nie kiwnąłby nawet palcem.
Nancy się roześmiała.
– Wygląda na to, że nie ma żadnych szans.
– Absolutnie żadnych. – Nagle Diana straciła ochotę do rozmowy z Nancy Lenehan. Poczuła do niej trudną do wytłumaczenia wrogość. Schowała kosmetyki do torebki, wstała i powiedziała z uśmiechem, który miał zatuszować jej prawdziwe uczucia:
– Spróbuję się jakoś doczołgać na swoje miejsce.