Выбрать главу

Kufer był zamknięty na prosty zamek, który bez najmniejszego problemu dał się otworzyć ostrzem scyzoryka, oraz sześć zatrzasków. Skonstruowano go z myślą o tym, by podczas podróży statkiem służył jako miniaturowa garderoba. Harry postawił go pionowo i otworzył. Kufer dzielił się na dwie obszerne części: w jednej znajdowało się miejsce na powieszenie płaszczy i sukien oraz szafka na obuwie, w drugiej zaś sześć szuflad.

Najpierw zajął się szufladami. Wykonano je z lekkiego drewna obitego z zewnątrz skórą, od środka zaś aksamitem. Lady Oxenford trzymała w nich jedwabne bluzki, swetry z delikatnej wełny, koronkową bieliznę i paski z krokodylej skóry.

Wierzch drugiej połowy kufra można było unieść, by łatwiej dostać się do wiszących ubrań. Harry przesunął dłońmi wzdłuż wszystkich sukni, ale nic nie znalazł.

Wreszcie otworzył szafkę na obuwie. Były w niej tylko buty.

Ogarnęła go rozpacz. Był całkowicie pewien, że lady Oxenford zabrała ze sobą swą bezcenną biżuterię, ale wyglądało na to, że pomylił się w przewidywaniach.

Było jednak za wcześnie na to, by tracić nadzieję.

W pierwszej chwili chciał zabrać się za przeszukiwanie pozostałych bagaży rodziny Oxenford, ale po namyśle zrezygnował z tego zamiaru. Gdyby to on miał zamiar przewieźć tak wartościowy przedmiot, na pewno spróbowałby go jakoś ukryć, a bez wątpienia łatwiej było umieścić skrytkę w wielkim kufrze niż w małej walizce.

Postanowił spróbować jeszcze raz.

Zaczął od szafy na ubrania. Wsunął jedną rękę do wnętrza kufra, drugą zaś obmacywał go od zewnątrz, starając się ocenić grubość ścianek; gdyby okazała się nienaturalnie duża, oznaczałoby to, że znajduje się tam schowek. Jednak nie odkrył niczego niezwykłego. Zajął się więc drugą połową kufra. Wyciągnął wszystkie szuflady…

I znalazł skrytkę.

Serce zabiło mu żywiej.

Do tylnej ścianki kufra były przyklejone taśmą duża koperta z szarego papieru i skórzany portfel.

– Amatorzy – mruknął kręcąc głową.

Z rosnącym podnieceniem zabrał się do odklejania taśmy. Jako pierwsza znalazła się w jego rękach koperta. Odniósł wrażenie, że znajdują się w niej tylko jakieś papiery, lecz mimo to otworzył ją, by się upewnić. Ujrzał około pięćdziesięciu kartek, z których każda była pokryta z jednej strony ozdobnym, wymyślnym drukiem. Przez dłuższą chwilę nie mógł się zorientować, co to jest, ale wreszcie doszedł do wniosku, że trzyma w dłoni obligacje, każda wartości stu tysięcy dolarów.

Pięćdziesiąt razy sto tysięcy dolarów równało się pięciu milionom dolarów, czyli milionowi funtów.

Harry stał jak osłupiały, wpatrując się w obligacje. Milion funtów. Wprost trudno było sobie wyobrazić taką sumę.

Wiedział, dlaczego się tutaj znalazły. Rząd brytyjski wprowadził surowe przepisy mające za zadanie uniemożliwić odpływ pieniędzy poza granice kraju. Lord Oxenford przemycił swoje obligacje, co stanowiło poważne przestępstwo.

Jest takim samym oszustem jak ja – pomyślał Harry ze złośliwą uciechą.

Nigdy nie miał do czynienia z papierami wartościowymi. Czy udałoby mu się je sprzedać? Zgodnie z wydrukowaną na nich informacją były wystawione na okaziciela, ale każda z obligacji miała własny numer, dzięki któremu można było je zidentyfikować. Czy Oxenford zgłosiłby kradzież? Musiałby wtedy przyznać się do przeszmuglowania ich z Anglii, ale na pewno wymyśliłby jakieś kłamstwo, które uwolniłoby go od odpowiedzialności.

Sprawa wyglądała na zbyt niebezpieczną. Harry nie miał żadnego doświadczenia w tej dziedzinie. Mógł zostać schwytany przy próbie spieniężenia obligacji. Z żalem odłożył je na bok.

Drugi przedmiot znaleziony w skrytce przypominał męski portfel, tyle tylko, że był nieco większy. Harry odkleił podtrzymującą go taśmę.

W środku mogła znajdować się biżuteria.

Rozpiął suwak.

Na wyściółce z czarnego atłasu leżał Komplet Delhijski.

Zdawał się lśnić we wnętrzu luku niczym witraż w katedrze. Głęboka czerwień rubinów mieszała się z tęczowym blaskiem brylantów. Kamienie były ogromne, wspaniale dobrane i doskonale oszlifowane, każdy osadzony na złotej podstawie i otoczony takimiż płatkami. Harry osłupiał z zachwytu.

Wreszcie wziął ostrożnie naszyjnik do ręki i pozwolił, by kamienie przemykały mu między palcami jak krople kolorowej wody. To niesamowite, żeby coś miało tak ciepłe barwy, a jednocześnie było tak zimne – pomyślał ze zdumieniem. Była to najpiękniejsza biżuteria, jaką kiedykolwiek widział, a kto wie, czy nie najwspanialsza, jaką w ogóle wykonano.

I miała zmienić jego życie.

Po minucie lub dwóch odłożył naszyjnik, by przyjrzeć się pozostałym częściom kompletu. Bransoleta także składała się z umieszczonych na przemian rubinów i brylantów, tyle tylko, że proporcjonalnie mniejszych. Szczególnie zachwyciły go kolczyki: każdy miał rubinowy słupek zakończony wiszącą na złotym łańcuszku kroplą z okruchów brylantów i rubinów, przy czym każdy był okolony miniaturową koroną nadzwyczaj delikatnych złotych płatków.

Harry wyobraził sobie, jak w tej biżuterii wyglądałaby Margaret. Czerwień i złoto znakomicie pasowałyby do jej jasnej cery. Chciałbym zobaczyć ją ubraną tylko w te klejnoty… pomyślał i natychmiast poczuł erekcję.

Nie miał pojęcia, jak długo siedział bez ruchu na podłodze, wpatrując się w bezcenne kamienie, kiedy nagle usłyszał czyjeś kroki.

W pierwszej chwili przemknęła mu przez głowę myśl, że to zapewne drugi inżynier, ale te kroki były inne: głośne i pewne.

Zmartwiał z przerażenia, a całe jego ciało pokryło się gęsią skórką.

Ktoś zbliżał się szybko. Harry nagle ożył, błyskawicznie wsadził szuflady na miejsce, wrzucił do środka kopertę z obligacjami i zatrzasnął kufer. Właśnie wpychał do kieszeni Komplet Delhijski, kiedy ktoś otworzył drzwi luku.

Harry dał nura za kufer.

Przez długą chwilę nic się nie działo. Opanowało go okropne przeczucie, że nie schował się dość szybko i został dostrzeżony. Słyszał czyjś głośny oddech, jakby otyłego mężczyzny, który przed chwilą wchodził po schodach. Czy ten ktoś zaraz zajrzy za kufer? A jeśli nie, to co zrobi? Harry wstrzymał oddech.

Drzwi zamknęły się.

Czy tajemniczy mężczyzna wyszedł, czy też został w pomieszczeniu? Harry nie słyszał już jego sapania. Wstał i rozejrzał się ostrożnie. Był sam.

Westchnął z ulgą.

Ale co się właściwie dzieje?

Miał przeczucie, że ciężkie kroki i sapiący oddech należały do policjanta albo celnika. Może jednak była to tylko rutynowa kontrola.

Podkradł się do drzwi i uchylił je odrobinę. Słyszał stłumione głosy dobiegające z kabiny nawigacyjnej, ale w korytarzyku chyba nikogo nie było. Wymknął się z luku bagażowego i stanął przy drzwiach kabiny. Były nie domknięte, dzięki czemu nie miał żadnych problemów z usłyszeniem rozmowy prowadzonej przez dwóch mężczyzn.

– Nie ma go na pokładzie.

– Musi być, bo nie wychodził na brzeg.

Obaj mężczyźni mówili z kanadyjskim akcentem. Ale kogo mieli na myśli?

– Może wyślizgnął się na samym końcu?

– Jeśli tak, to gdzie się podział? Nigdzie go nie ma.

Czyżby Frankie Gordino uciekł Ollisowi Fieldowi? – przemknęło Harry'emu przez myśl.

– A kto to właściwie jest?

– Podobno jakiś wspólnik tego ptaszka, którego wiozą do Stanów.

A więc to nie Gordino uciekł, tylko jeden z członków jego gangu, którego obecność odkryto na pokładzie samolotu. Ciekawe, który z tak zacnie wyglądających pasażerów okazał się zwykłym gangsterem?

– To chyba nie przestępstwo być czyimś wspólnikiem?

– Nie, ale on posługuje się fałszywym paszportem.

Harry'ego ogarnęły niedobre przeczucia. On także miał fałszywy paszport. Ale chyba to nie jego szukają?

– No więc, co teraz zrobimy?

– Zameldujemy się sierżantowi Morrisowi.

Harry'emu zaświtała mrożąca krew w żyłach myśl, że to on może być obiektem poszukiwań. Gdyby policja domyśliła się, że któraś spośród osób znajdujących się na pokładzie ma zamiar dopomóc Frankiemu Gordinowi w ucieczce, przede wszystkim dokładnie sprawdziłaby listę pasażerów. Bardzo szybko wyszłoby na jaw, że Harry Vandenpost przed dwoma laty zgłosił w Londynie kradzież swojego paszportu, a jeden telefon do jego domu pozwoliłby stwierdzić, że nie podróżuje Clipperem linii Pan American, lecz siedzi w kuchni zajadając płatki kukurydziane na mleku lub czyta poranną gazetę. Wiedząc, że podszywający się pod niego człowiek posługuje się fałszywym paszportem, policja natychmiast doszłaby do wniosku, że to on właśnie ma za zadanie wyrwać Frankiego Gordina z rąk sprawiedliwości.

Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków – pomyślał. – Może jednak chodzi o kogoś innego.

Do rozmowy włączył się trzeci głos, bez wątpienia należący do Mickeya Finna.

– Kogo panowie szukają?

– Faceta podającego się za Harry'ego Vandenposta.

To ostatecznie wyjaśniło wszystkie wątpliwości. Harry zmartwiał z przerażenia. Zdemaskowano go. Wizja domu na wsi i kortu tenisowego zblakła jak stara fotografia. Zamiast niej ujrzał pogrążony w ciemności Londyn, salę rozpraw, więzienną celę, a wreszcie wojskowe koszary. To był największy pech, o jakim słyszał w życiu.

– Wyobraźcie sobie, że przyłapałem go, jak tu węszył, kiedy staliśmy w Botwood! – powiedział drugi inżynier.

– Ale teraz nigdzie go nie ma.

– Jesteście pewni?

Stul pysk, Mickey! – ryknął bezgłośnie Harry.

– Zajrzeliśmy we wszystkie kąty.

– A sprawdziliście stanowiska kontroli silników?

– Gdzie to jest?

– W skrzydłach.

– Tak, patrzyliśmy i tam.

– Ale czy weszliście do środka? Są tam miejsca, których nie widać z kabiny.

– W takim razie, lepiej sprawdźmy jeszcze raz.