– Mhm.
Tsi-Tsungga leżał i rozmyślał o tym, co utracił. O ukochanym Cziku, który zniknął i któremu nikt nie pomoże. Łzy płynęły mu z oczu. Myślał o dziewczynach z ich grupy. O Elenie, z którą kiedyś mógłby się kochać, ponieważ oboje byli bardzo podnieceni. Uważał jednak, że byłoby to w stosunku do niej nie w porządku, że zrobiłby jej krzywdę. Teraz żałował. Będzie musiał umrzeć, nie zaznawszy rozkoszy miłości
Miranda… Odczuwał dla Mirandy wielką słabość, ale ona myślała teraz wyłącznie o Gondagilu. Tsi-Tsungga powinien był się pośpieszyć, zdobyć ją, zanim znalazła w Królestwie Ciemności tego dzikusa. Teraz z pewnością tamten będzie się kochał z Mirandą. Tsi-Tsungga rozmawiał z nią o tym. Powiedziała mu, że Gondagil bardzo ją pociąga, że jest pod jego urokiem do tego stopnia, iż odczuwa mrowienie w całym ciele, kiedy Gondagil jej dotyka.
Jakby Tsi-Tsungga nie wiedział, co się w takich momentach czuje. Miranda nie domyślała się nawet, że wielokrotnie miał ochotę wziąć ją gwałtem, ponieważ jej obecność działała na niego tak strasznie podniecająco. Nigdy jednak tego nie zrobił. Miranda to wspaniała dziewczyna, za nic nie wyrządziłby jej krzywdy. A widocznie dla dziewcząt z rodu ludzkiego to ważne, by zachować czystość dla tego, za którego wyjdą za mąż.
Elfy nie myślą w ten sposób. Do nich jednak nie miał przystępu, ponieważ pochodził z innej rasy.
Niech to licho, teraz leży tu okropnie podniecony! Żeby tylko Jori niczego nie zauważył!
Nie, Jori najwyraźniej śpi, niech losowi będą dzięki. Nie mógł nic zrobić z tym swoim podnieceniem, bo towarzysz leżał zbyt blisko niego. Nie było też wody, by ugasić pożar.
Pomyśl o czymś smutnym, Tsi, zapomnij o Mirandzie, zapomnij o jej nagich udach, zapomnij, co czułeś w jeziorku, kiedy podpłynęła do ciebie i oplotła cię ramionami.
Nie, nie powinien o niej myśleć! Najlepszym sposobem ugaszenia namiętności było, rzecz jasna, rozważanie sytuacji, w której się znaleźli. Chłód przenikał go do szpiku kości. Wiatr szarpał cienkim ubraniem, ze wszystkich stron czaił się strach.
Był pewien, że nigdy więcej nie zobaczy Królestwa Światła.
Czika też nie.
Czika, którego zawiódł. Choć przecież tego nie chciał.
Na szczęście, kiedy wylewał łzy nad swoim losem, wzburzone zmysły się uspokoiły.
Tsi-Tsungga starał się odprężyć.
Udało mu się. W końcu powieki zaczęły opadać. Ale…
Istniało jedno wielkie ale, które ujawniło się teraz, podczas snu. Dobrze, że tak się stało, ponieważ potrzebowali wypoczynku.
Nabrała znaczenia różnica czasu. Jori nastawił swój zegarek tak, by maleńki budzik zadzwonił po siedmiu godzinach.
Tak się też stało.
Ale zegarek to mechanizm. Różne rytmy dobowe nie mają na niego wpływu. Zegarek chodził według reguł obowiązujących w Królestwie Światła. Zadzwonił po siedmiu godzinach w tamtym królestwie.
W chwili kiedy Jori próbował wyłączyć piszczący automat, ponieważ sygnał działał mu na nerwy, a nie mógł tego zrobić, bo Tsi-Tsungga przyciskał jego rękę, w Królestwie Ciemności mijało właśnie nie siedem, lecz osiemdziesiąt cztery godziny.
Chłopcy spali trzy i pół doby!
8
Ocknęli się prawie równocześnie.
Jori usiadł, dzwoniąc zębami. Ciało zesztywniało mu z zimna i niewygody. Usta popękały z pragnienia.
Tsi-Tsungga czuł się niewiele lepiej. Dygotał i otrząsał się niczym koń, Jori bał się, żeby nie wypadł poza krawędź półki.
– My nnnig… dy… sssię… nnnie rozgrzejemy – jąkał Tsi.
– Oczywiście, że się rozgrzejemy. Wiesz, teraz widzę lepiej.
– Ja też. Ciemność nie jest już taka czarna.
– Nie, jest jasnoczarna – chichotał Jori. – Nasze oczy przywykły do ciemności. Widzę teraz mnóstwo okropnych szczytów. Stoją bardzo blisko siebie, a my znaleźliśmy się w wąskim przejściu. W naprawdę okropnym przejściu!
– Łagodnie mówiąc! Ruszamy do domu. Nie, przecież nie mamy gondoli! O rany, co teraz zrobimy?
Jori spojrzał na datę na swoim zegarku. Nie mógł sobie jeszcze uświadomić, że zgodnie z miarą czasu w Królestwie Ciemności upłynęło trzy i pół doby. Stwierdzał tylko, że zaczął się nowy dzień.
– Noc Johanna – rzekł i w rozmarzeniu spoglądał przed siebie, a na jego wargach pojawił się delikatny uśmiech. – Prababcia Theresa nazywa tę noc, która się zbliża, nocą Johanna. My mówimy o niej „noc środka lata”, „noc sobótkowa”, „noc świętojańska”. Ale kochana, wspaniała Theresa, którą wszyscy uwielbiamy, pochodzi przecież z Austrii i nazywa tę noc tak, jak ją nazywała w dzieciństwie. Johannisabend. Albo Johannisnacht. Podobno mogą się wtedy dziać bardzo dziwne rzeczy. Natura budzi się do życia. Również to, co nie powinno. Dobre siły, to prawda, ale również złe. My żyjemy jednak zawsze obok duchów i różnego rodzaju sił natury, więc dla nas to nic dziwnego.
Nawet teraz siedzę obok kogoś takiego, pomyślał. Obok sympatycznego i przyjaznego małego elfa ziemi (zresztą nie tak znowu małego), który jest śmiertelnie przerażony tym, co nas otacza.
Prababka Theresa. Na myśl o jej łagodnym, ciepłym uśmiechu i serdeczności, którą okazuje nawet wówczas, gdy upomina swoje szalone prawnuki, w oczach Joriego pojawiły się łzy. Zatęsknił rozpaczliwie, by znowu ją zobaczyć. Ale akurat w tej chwili widoki na to miał jak najgorsze. Odwrócił się, udawał kaszel, by otrzeć łzy i zachować męską godność.
Na Boga, w jaką to straszną awanturę się wplątali?
Niestety, miało być jeszcze gorzej!
Spojrzał na Tsi-Tsunggę i stwierdził, że ten za chwilę straci wszelką odwagę oraz kontrolę nad sobą, postanowił więc porozmawiać z towarzyszem o czym innym, tak by myśli obu nie krążyły wyłącznie wokół strasznej sytuacji, w jakiej się znaleźli.
– Tsi – zaczął. – Czy ty czujesz to samo co ja?
– Pragnienie? Głód, strach? Czy czuję, że natychmiast muszę zrobić siusiu, że jestem kompletnie opuszczony?
– Nie, nie, nie! To wszystko jest oczywiste, ale czy nie dostrzegasz czegoś innego? Czegoś przyjemniejszego? Nie?
– Nie. O co ci chodzi?
Jori wyciągnął w górę ramiona.
– Ja czuję się taki łagodny, taki dobry! I silny. Stałem się dobrym człowiekiem, pod każdym względem. Jestem niezwyciężony z powodu tej dobroci i wewnętrznej siły. Kocham wszystkie stworzenia na świecie, wszystko, co kiełkuje i rośnie, wszystkie kamienie, skały, każdą najmniejszą grudkę ziemi, płynącą wodę, powietrze, którym oddychamy…
– Ja też, ale przecież zawsze tak było – powiedział Tsi-Tsungga ufnie. – Zawsze kochałem wszystko w naturze. Miranda także.
– W porządku, czy jednak zawsze czułeś, że jesteś dobry? I łagodny?
Tsi zamyślił się.
– Nigdy nie jestem na nikogo zły. Najwyżej robi mi się smutno.
Jori skinął głową.
– To prawda. Taki jesteś.
A my nigdy tego naprawdę nie ceniliśmy, pomyślał z poczuciem winy, elf ziemi natomiast wstał.
Tsi zaczął się głębiej zastanawiać nad słowami przyjaciela.
– Nie, oczywiście, że to nieprawda. Potrafię być zły. Od czasu do czasu bardzo rozkosznie jest oddać, jeśli ktoś jest wobec ciebie niedobry. To pewnie mało szlachetne?
– Rzeczywiście – zachichota! Jori. – Ale bardzo ludzkie. I myślę, że niekiedy również słuszne. Człowiek nie powinien pozwolić, by po nim deptano, bo wtedy nie budzi się w innych ani sympatii, ani dobrej woli. Tylko niechęć. Nie, ale czy wiesz, co ja myślę? Ja nie zawsze jestem równie miły i dobry jak ty. Natomiast teraz czuję się jakiś rozjaśniony. Sądzę, że to dlatego, iż znajdowaliśmy się tak blisko Świętego Słońca i jego siła mogła na nas podziałać. W każdym razie na mnie, jestem teraz jak nowy. Ty żyjesz tutaj dłużej niż ja.