– W Starej Twierdzy tak – odparł Tsi z goryczą. – Tylko czy to mogłoby stanowić przewagę? Dobroczynne światło Słońca aż tam nie dociera.
– Masz rację. Cóż, jesteś po prostu dobry sam z siebie.
– Tak – odparł Tsi z tą niezwykłą naturalnością, która go zawsze charakteryzowała. – Ale gdyby się tak zastanowić, to przecież żyłem w tym świecie nie tak znowu dużo dłużej niż ty. Byliśmy prawie rówieśnikami, kiedyśmy się spotkali.
– Tak, rzeczywiście.
Tsi filozofował, wciąż stojąc, i skrobał paznokciami w skalnej szczelinie w nadziei, że znajdzie choćby parę kropel wody do zwilżenia warg. Na próżno, wszędzie tylko sucha skała.
– Wiesz, istoty natury w Starej Twierdzy nie są chyba aż tak miłe, ale stanowią część tamtejszych lasów i pól. A natura sama w sobie nie jest zła. I oni też nie zawsze byli tacy. Musisz pamiętać, że zostali podporządkowani tym strasznym ludziom-jaszczurom… kiedyś w przeszłości…
– O, tak. Silinom, uff! Ojciec i mama opowiadali o tym. Prawdopodobnie twoi przodkowie, istoty natury, są z nimi spokrewnieni i przejęli część ich zła.
– Właśnie tak – potwierdził Tsi z zapałem. – Ale wiesz, nie wszyscy w moim plemieniu mają w żyłach ich krew. Moja mama na przykład nie miała, pochodziła z czystej rasy, uważana była za lepszą od pozostałych.
– Poza tym jesteś na pół Lemurem – przytaknął Jori. – A oni zostali wyniesieni! Tak, mój przyjacielu, ty jesteś dobrą istotą, taki się po prostu urodziłeś. Ty nie potrzebujesz światła Słońca. W każdym razie nie do tego stopnia co ja, pechowiec Jori, który wciąż wpada w tarapaty.
Tsi-Tsungga poczuł ciepło w sercu, słysząc, że Jori zwrócił się do niego per „mój przyjacielu”. Wciąż odczuwał rozpaczliwą potrzebę słuchania takich słów. On, bastard, który nigdzie nie miał swego domu, którego wszyscy akceptowali, ale nikt naprawdę nie chciał dzielić z nim życia. Bali się, zarówno istoty natury, jak Lemurowie, elfy, Obcy, a także ludzie, że któregoś dnia zechce wejść z nimi w związki krwi i zniszczy ich geny. Był wyjątkowy, jedyny w swoim rodzaju, po prostu Tsi-Tsungga. Sympatyczny, miły i spontaniczny, nikt jednak nie pragnął mieć w swojej rodzinie potomka z brunatnozieloną skórą, przenikliwie zielonymi oczyma i połyskującymi zielenią włosami.
Niepokój jak najbardziej uzasadniony, Tsi-Tsungga bowiem obdarzony został niezwykłą zmysłowością, był szalenie pociągającym młodzieńcem, zwłaszcza dla niemądrych istot rodzaju żeńskiego.
Falę współczucia Joriego dla samotnego Tsi gwałtownie powstrzymało oświadczenie towarzysza:
– Nie, teraz już dłużej nie wytrzymam! Tylko gdzie mam to zrobić?
– Na drugą stronę krawędzi oczywiście – odparł Jori.
– A może ten nocniczek wydaje ci się za mały?
Tsi roześmiał się, bez skrępowania odsłonił swoją imponującą męskość i skierował ją ku otchłani.
– Zdaje mi się, że na dole widzę jakieś postaci – rzekł z udaną powagą. – Mogę na nie nasikać?
– Postaci, aleś wymyślił! Zapewniam cię, że nikogo tuj nie ma – syknął Jori, siedząc wciąż oparty o skałę. – Skąd wzięłyby się tu jakieś postaci?
– Nie, oczywiście nie, nawet ja to rozumiem, pod nami nie ma absolutnie niczego – odparł Tsi, wrócił i usiadł obok przyjaciela. – Och, jakaż ulga! Żeby tylko jeszcze zdobyć coś do picia. Język zamienił mi się w ścierny papier, a żołądek jest jak pusta dziura.
– Mój także. To znaczy język. Nie mogę nim poruszać. A poza tym chcę ci powiedzieć, że dziura jest na ogół pusta, ale nie będę małostkowy. Trochę jedzenia rzeczywiście by się przydało. Albo trochę ciepła. Albo jakiś ratunek.
– Jesteś piekielnie wymagający – krzywił się Tsi-Tsungga. – Ja proszę o dużo mniej, wystarczyłby mi niewielki cud. Jakaś droga, którą moglibyśmy stąd wyjść. Ale nie wygląda na to, żeby coś takiego się tu znajdowało. Ani z jednej, ani z drugiej strony.
– Nie.
Przez dłuższy czas siedzieli pogrążeni w ponurych myślach.
Jori zastanawiał się nad swoim życiem. Ojciec i mama mieli w związku z nim wielkie ambicje, a on często kłócił się, że sam potrafi decydować o swoim życiu.
Teraz żałował, że nigdy im nie okazywał, jak bardzo ich kocha. Tata Uriel, który, jak mówią, był niegdyś prawie aniołem, gotowym do wstąpienia w wymiar przeznaczony dla tych bezcielesnych istot, wybrał życie na ziemi z miłości do szalonej matki Joriego, Taran. Och, jakież to romantyczne!
Ciekawe, czy ojciec kiedyś tego żałował? Jori uważał, że nie. Jeśli istniała na świecie jakaś zakochana para, to byli to jego rodzice.
I czyż Królestwo Światła nie jest więcej warte niż krążenie po nieboskłonie, wykrzykiwanie „alleluja” i sławienie Boga, który po prostu śpi, kompletnie obojętny na to, co się dzieje na Ziemi?
Nie, nie wolno tak myśleć, to bluźnierstwo, ojciec tego nie lubi. Mimo wszystkich niezwykłych zmian w swoim życiu, ojciec zachował wiarę. Jori szanował to, chociaż on sam bardziej wierzył w oddziaływanie Świętego Słońca.
Jori miał zostać Strażnikiem, to jedna z najwyższych godności w Królestwie Światła. Strażnik to nie tylko policjant, to dużo, dużo więcej. Dotychczas Jori zdołał zostać jedynie strażnikiem przez małe s, ale jego czas nadejdzie.
Miał nadejść.
Teraz jednak on sam pozbawił się wszelkiej przyszłości. Wyprawił się w tę szaloną podróż, pociągając za sobą niewinnego Tsi, napełniając smutkiem i strachem serca najbliższych. Ojca i mamy, dziadka i babci, Theresy…
Tsi-Tsungga drgnął. Nerwowo uderzył przyjaciela w ramię.
– Jori, Jori – szepnął gorączkowo. – Czy słyszysz to samo co ja?
Nasłuchiwali. Spoglądali po sobie, wytrzeszczając oczy.
– Uff – jęknął Tsi bezdźwięcznie.
Poprzez wycie wichru docierało do nich coś, co mroziło im krew w żyłach.
Jakieś groteskowe, szumiące, parskające dźwięki, jakby je wydawał cały tłum piekielnych istot.
– A jednak ktoś tutaj jest – mruknął Jori. – Na tych gładkich górskich ścianach? Ktoś, kto wyłonił się z otchłani?
Oczy Tsi zrobiły się okrągłe ze strachu.
– Odważymy się spojrzeć poprzez krawędź, Jori?
Jego towarzysz przełknął ślinę. Chodzi o to, by uchronić odwagę nas obu, pomyślał. Jak jednak uchronią odwagę, której nie ma? Przynajmniej we mnie.
Pochylili się do przodu i spojrzeli w dół.
– Och, nie – szepnął Jori. – O, nie, nie.
Zdjęci grozą spoglądali na to, co ukazało się ich oczom.
Jak widać, nikogo nie oszukali pustą gondolą. Przynajmniej nie na długo.
9
Samotny Gondagil dobrze się czuł w towarzystwie Czika. Wiewiórka to podskakując biegła u jego boku, to siedziała na jego ramieniu. Podążali szybko naprzód, Gondagil wiedział bowiem dobrze, że nie mają czasu do stracenia.
Wziął jedzenia na wiele dni, zabrał też wszystko, co, jak sądził, mogło mu się przydać. Wszystko, co Miranda dała mu, zanim wydarzyła się katastrofa i dziewczyna została od niego zabrana. Zbadał dary dokładnie, z wyjątkiem tej lornetki, którą odważył się wyjąć dopiero teraz, wiedział, że jest w posiadaniu wielu cennych przedmiotów, które z pewnością pomogą mu nie raz. Niczego nie pokazał żadnemu Waregowi. Strzegł swojej własności, jakby to było złoto.
Właściwie chyba jeszcze bardziej, bo na co by mu się tutaj zdało złoto? Wysoko cenił sobie na przykład linę, którą Miranda nazywała sznurem elfów. Dostała kawałek od Dolga, wyjaśniła Gondagilowi.
Lina nie była długa, Miranda zdążyła mu ją jednak zademonstrować. Otóż sznur mógł się rozciągać zgodnie z życzeniem właściciela. Czyż człowiek poruszający się po pustkowiach mógł otrzymać cenniejszy dar?