Taka pijana jak teraz jeszcze nie była, Oriana należała do kobiet eleganckich i nigdy nie wywoływała skandali.
Usiadła na ziemi w pobliżu kamieni tak, by później, kiedy połknie już wszystkie tabletki, po prostu wpełznąć do kryjówki.
Strasznie dużo tych pigułek! A wydawało jej się jeszcze o wiele więcej, kiedy patrzyła, jak piętrzą się w zagłębieniu dłoni.
Za pierwszym razem wzięła do ust zbyt dużo, zakrztusiła się, musiała kaszleć, jakoś udało jej się w końcu przełknąć, ale później uważała już, by zażywać mniejsze ilości.
Czuła ból w gardle. Pojękując, przełykała kolejne porcje.
Tylko nie myśleć! Nie masz po co żyć. Nie masz dzieci, mąż cię oszukuje i pragnie się ciebie pozbyć, ale wolności ci nie zwróci. Zresztą i tak już niedługo czeka cię śmierć, więc nad czym się tu zastanawiać?
Włochy? Ten ciepły, radosny, wolny kraj…
Nie, nie należy wspominać! Skoro zdecydowałaś się to zrobić, zrób natychmiast!
Potrząsnęła głową, próbowała przetrzeć oczy, zdawało jej się, że widzi kogoś na ścieżce.
Nikt nie wie, że ona tutaj jest. Nie chciała, żeby jej ktoś przeszkadzał.
List do Kenta zostawiony w domu. Jeśli on nie jest u swojej młodej pani, to z pewnością już go znalazł…
Z lasu wybiegł jakiś mężczyzna A więc jednak widziała kogoś na ścieżce. Panował taki półmrok, jaki zwykle bywa w noc środka lata, trudno było skupić wzrok i…
Kent! O, nie!
Mężczyzna był wściekły.
– Co ty do diabła wyprawiasz? Czy naprawdę chcesz mi zrobić coś takiego? Naprawdę chcesz zapisać cały majątek na badania naukowe? Jaki diabeł przejmuje się badaniami, zresztą oni i tak mają fury szmalu!
Szarpnął ją, podniósł z ziemi i nie przestawał nią potrząsać.
– Do cholery, jesteś kompletnie pijana! Czyś ty straciła rozum? Ty? Zawsze taka elegancka…
Spostrzegł resztę tabletek rozsypanych wśród kamieni na brzegu.
– A to co znowu? Ile tego zjadłaś? Przecież ty w ogóle nie możesz się utrzymać na nogach. Włóż palec do gardła! Wsadź palec do gardła, mówię, nie dam ci spokoju, dopóki nie anulujesz tego ostatniego testamentu! Zrozumiałaś?
Potrząsał nią z wściekłością. Oriana znajdowała się jednak jakby poza tym czasem i miejscem, nie była w stanie nawet podnieść ręki, by się bronić. Wyglądała niczym szmaciana lalka, kiedy szarpał ją z całych sił.
– Jak mnie odszukałeś? – wykrztusiła.
– Ślady samochodu. Nietrudno znaleźć. Samochód też odkryłem… Do diabła, Oriana…
Minęła dłuższa chwila, zanim Kent usłyszał dźwięk.
Nie wiadomo, skąd dochodził, ale narastał, przybierał na sile, stawał się ogłuszający. Mężczyzna zamarł i patrzył przed siebie.
Nagle zobaczył to coś, co wydawało dźwięk. Wtedy puścił ramię Oriany, a ona jak długa runęła na ziemię.
Kent nie przejmował się nią. Teraz ważne było, by ratować własną skórę.
– Co to, do cholery, jest? – jęknął i biegiem ruszył w stronę ścieżki. – Co, do diabła…
Co to za noc, zdążył jeszcze pomyśleć.
Tu jednak jego ucieczka dobiegła końca. Nigdy nie zdołał opuścić tego brzegu.
Zimne obce dłonie zdławiły krzyk śmiertelnego przerażenia.
13
Gondagil był lepiej poinformowany niż mężczyzna z niemieckiej wsi. Przygotował się na to, co może go spotkać, chociaż nie oczekiwał tego jeszcze teraz. Ale zachowywał czujność, zdążyłby uskoczyć w bok, gdyby coś miało się stać.
Teraz, kiedy właśnie coś się stało, rzucił się do drzewa i wczepił w nie, w małą, powykrzywianą sosenkę. Gondagil wiedział, że sosnowe gałęzie łatwo się łamią, toteż trzymał się mocno pnia, wołając do Czika, żeby nie wypuścił z łapek jego pasa.
– Nie wszystkimi pazurami – jęknął w chwilę potem, gdy ogromna wiewiórka wykonała polecenie dokładniej, niżby sobie życzył. Nie zdawał sobie sprawy z tego, że wiewiórka może mieć takie ostre pazury.
Kiedy znowu znaleźli się na bezpiecznym gruncie, Gondagil zsadził na ziemię przestraszonego Czika.
– To się na nic nie zda – mruknął. – Podziurawisz mnie na wylot, mimo skórzanej kurtki i w ogóle. Lepiej wsunę cię za pazuchę…
To też nie było łatwe. Czik miał przecież wzrost niedużego psa i upłynęło trochę czasu, zanim usadowił się jak trzeba. Gondagil musiał mocniej zacisnąć pas, by Czik mógł spokojnie odpoczywać pod jego kurtką i nie wypaść.
Wiewiórka zastrzegła sobie jednak prawo wyglądania pod jego brodą, jeśli oczywiście widoki nie będą zbyt przerażające.
– Jak myślisz, Czik, czy powinniśmy odważyć się tam pójść? – zapytał Gondagil, spoglądając na ponure góry. – Kiedy wejdzie się dalej w głąb, nie będzie się tam, moim zdaniem, czego trzymać. Zastanawiam się, czy…
Podniósł wzrok i przyglądał się wyższym partiom gór.
– Zastanawiam się, czy ten wiatr wieje tylko tutaj, w przejściu przed nami, czy szaleje również wysoko w górach. Bo jeśli nie…
Przypomniał sobie, że unosząca się w powietrzu gondola była w oszałamiającym pędzie wciągana przez jakąś potężną siłę, i zrozumiał, że wiatr może być w górach równie silny.
Gdybym tylko widział dokładniej…
Lornetka Mirandy! Wyjął urządzenie i przystawił sobie do oczu. Pozwalało mu to wejrzeć w głąb górskiego świata, ale nie był zadowolony. Wszystko tonęło w wiecznych ciemnościach.
Gondagil odszukał więc płytkę i włożył na miejsce.
Nagle zobaczył wszystko wyraźniej niż kiedykolwiek w rodzinnym kraju. Wolno przesuwał lornetkę ponad przejściem między górskimi ścianami, oglądał uważnie fragment po fragmencie, ale nigdzie nie dostrzegał znaku życia.
Dopóki… Trzymał teraz lornetkę nieruchomo.
Tam, daleko w przejściu, wysoko na bardzo stromym zboczu góry, coś jednak zobaczył.
Gondagil próbował lepiej ustawić soczewkę. Ponieważ nie był kompletnie głupi, szybko zrozumiał zasadę działania lornetki. Po chwili szepnął:
– Tam są, Czik! Ci dwaj. Dwie postaci. Prawdopodobnie dwaj mężczyźni. Nie mogę dostrzec nikogo trzeciego. Więc Mirandy chyba z nimi nie ma. Jeśli się nie mylę, to jeden z nich wygląda na twojego przyjaciela Tsi-Tsunggę.
Wiewiórka parsknęła podniecona.
– Tak, to musi być on. Kolorem nie przypomina człowieka. Tamten drugi jest mniejszy i ma jaśniejszą skórę. To chyba młody chłopiec, nic więcej nie mogę rozróżnić. Czik, oni znaleźli się w okropnej sytuacji! Co robić, jak się do nich dostaniemy?
Samotny Gondagil uważał, że to wspaniale mieć kogoś, z kim można rozmawiać, nawet jeśli to jest tylko wiewiórka. Uważał, że wiele ich łączy: obaj szukają przecież swoich ukochanych.
Ale Mirandy tam w górze najwyraźniej nie było. Nie wiedział, czy przyjąć to z ulgą, czy z rozczarowaniem. Jak pięknie byłoby uratować ją z katastrofy!
W następnym momencie ogarnęła go jednak wielka ulga, że jej tam nie widzi.
Bo przechylił lornetkę tak, by sprawdzić, jak mogliby się dostać do uwięzionych na wąskiej skalnej półce w upiornym, wymarłym i groźnym krajobrazie. Wtedy też spojrzał odrobinę niżej i mignęło mu coś jeszcze.
Odsunął lornetkę, długo ją przecierał, by lepiej widzieć, po czym znowu spojrzał w dół.
Nie mógł uwierzyć własnym oczom.
– No, Czik – rzekł, złowieszczo przeciągając słowa, a serce tłukło mu się w piersi z przerażenia. – No to musimy wszystko postawić na jedną kartę, wykorzystać, co tylko możemy, by uratować tych dwóch, i to jak najszybciej.