Znowu odsunął lornetkę.
– Jeśli uratowanie ich jest w ogóle możliwe.
Jori i Tsi z panicznym strachem wpatrywali się w to, co pełzło i czołgało się pod górę. Do nich.
Bardzo trudno było coś dokładnie zobaczyć w tym ołowianoszarym mroku. Ale i to, co dostrzegali, było wystarczająco straszne.
Jakieś trupioblade cienie, wzdychając i jęcząc, mozolnie wspinały się ku zdobyczy na skale. Znajdowały się jeszcze dość daleko, wyglądały jednak na bardzo zdecydowane, więc nie minie wiele czasu, a dotrą do nieszczęsnej półki.
Nie mogli to być Svilowie, ich wygląd nie zgadzał się z opisami Mirandy i Marca. Te istoty były inne, wydawały się długie i żylaste. Barwą przypominały białe piaski, jakie istnieją na powierzchni Ziemi. Z ciężkimi, bezwłosymi głowami, wytrzeszczonymi oczyma i wielkimi, rozdziawionymi gębami. Miały palce, którymi wyszukiwały najmniejsze szczeliny i wczepiały się w nie mocno, długie, białe palce…
Twarzy chłopcy nie widzieli dokładnie, wszystko wydawało się jedynie czarno-białe, i na tym tle z ciemności wyłaniały się przede wszystkim oczy i gęby.
Stwory miały po sześć odnóży. Trudno jednak określić, czy ta dodatkowa para to były ręce, czy raczej nogi Zwinnie wspinały się w górę. Wszystkie trochę większe niż człowiek, a było ich mnóstwo. Jori zdążył naliczyć piętnaście sztuk.
– Nie czuję się całkiem dobrze – szepnął Tsi niepewnie.
– Ja też nie. Co robimy?
Zdążyli już przedtem odkryć, że półka kończy się kawałek pod nimi. Pozostawała więc tylko jedna droga, w górę.
Bardzo chętnie z niej skorzystali, byleby tylko uniknąć spotkania ze zbliżającym się paskudztwem!
– Nie, Tsi, nie biegnij – syknął Jori. – Uspokój się, nie chcesz chyba zlecieć w dół?
Elf zatrzymał się. Dostał czkawki ze strachu.
– Pomyśleć, że stąd nie uciekniemy! Pomyśleć, że nasze życie skończy się właśnie tutaj!
– Myśl pozytywnie, przestań widzieć świat w czarnych barwach – rzekł Jori, choć dręczyły go dokładnie te same przeczucia co przyjaciela. Zdawało mu się, że widzi, iż półka im wyżej, tym jest węższa.
Nie, to niemożliwe! Nie może tak być, nie może! Naprawdę nie może być aż tak źle!
Jori skupił całą siłę ducha na czymś w rodzaju modlitwy, skierowanej do wszystkich świętości, jakie mogły przyjść mu do głowy. Do Świętego Słońca, którego tutaj przecież nie było, do jego szczęśliwych kamieni, od których też znajdował się bardzo daleko, do katolickich dziewic babci Theresy i innych jej świętych, wymieniał pospiesznie Boga protestantów i w ogóle chrześcijan, zwracał się też do Allacha i do Buddy oraz do tych religijnych władców, których potrafił sobie przypomnieć. Błagał o wybaczenie głupstw, jakie popełnił, zwłaszcza zaś tego arcyidiotycznego ostatniego pomysłu, by opuścić Królestwo Światła. Błagał swego opiekuna i pomocnika o wsparcie…
Chyba nigdy nie popłynęła w górę bardziej intensywna modlitwa.
Od Tsi nie mógł oczekiwać wielkiej pomocy, raczej przeciwnie. Towarzysz stracił zupełnie panowanie nad sobą, wyrzucał z gardła frenetyczne, nieartykułowane dźwięki tak silne, że przypominały krzyk.
Co ja zrobię, co ja zrobię, co ja zrobię, zastanawiał się Jori gorączkowo. Błagam, niech ta półka wznosi się wyżej, dlaczego, na wszystkie świętości, nie mogłoby tak być? Przecież my tego potrzebujemy, czy wy tam nic nie rozumiecie? zakończył wołanie do wszystkich bóstw, do których zwracał się teraz w wielkiej potrzebie, on, który nigdy nie zastanawiał się nad tym, czym jest modlitwa.
Modlitwa jest sama w sobie wielką duchową siłą, która może dokonywać cudów, zwykła mawiać babcia Theresa. Tak, oni teraz potrzebowali właśnie cudu. Dlatego błagania Joriego były bardziej natrętne niż modlitwa niejednej całej parafii.
Ale na próżno. Wkrótce desperacka ucieczka w górę po coraz węższym i bardziej stromym występie musiała się zakończyć.
Skalna półka wtapiała się po prostu w skałę. Dalej była tylko gładka ściana.
Wokół panowała ciemność i wrogie, wyjące wichry. Dygotali z zimna, z głodu i pragnienia, obaj czuli w sobie ssącą pustkę.
Pod nimi zaś, coraz bliżej, wspinała się świadoma celu, a sądząc po odgłosach, również wygłodniała horda mlaszczących, żółtobladych koszmarnych potworków, które wyłoniły się wprost z otchłani.
– Ja chcę do domu – wymamrotał Tsi żałośnie.
Jori kiwał głową, zgadzał się z przyjacielem z całego serca. Oto noc świętojańska w swojej ekstremalnej postaci, pomyślał. O domu, ukochany domu!
14
Gondagil już jakiś czas temu odkrył, że wsysający, koszmarny strumień powietrza jest ograniczony. Powiedział do Czika:
– Chłopcy siedzą tam przecież na górze. Nie zostali wciągnięci w głąb górskiego świata przez straszny wicher. Musieli się chyba znaleźć poza niebezpieczną strefą.
Zastanowił się nad wszystkim, co mu wiadomo, i uznał, że największe niebezpieczeństwo stwarza właśnie owo okropne przejście. Chodząc tam i z powrotem pomiędzy nim a wyżej położonym wzgórzem, ustalił miejsce, w którym można bezpiecznie przebywać.
Wsysający ciąg zdawał się przepływać nisko, Gondagil nie wiedział, że Jori w złości stwierdził, iż to jest tak, jakby jakiś potężny odkurzacz zamiast kurzu wciągał w siebie ludzi i wszystko, co nadaje się do jedzenia. Bardzo bym chciał zobaczyć całe urządzenie. Nie, zresztą nie chcę!
– Chodź, Czik – zwrócił się do wiewiórki. – Łańcuch szczytów, musimy na niego wejść. – Przystanął i ponownie posłużył się lornetką. – Siedzą tam całkowicie uwięzieni. A to coś niepojętego, co pełznie w górę po gładkiej górskiej ścianie, znajduje się już naprawdę bardzo blisko. Nigdy w życiu nie zdążymy przyjść im z pomocą, Czik. Nigdy w życiu. Gdybym tylko mógł… Nie, tego zrobić nie mogę.
Mówiąc te słowa, ruszył wolno w kierunku gondoli.
Stał i przyglądał się niewielkim widocznym spod gałęzi fragmentom pojazdu.
– Nie poradzę sobie z czymś takim, co ja sobie wyobrażam? I nie będziemy mogli do nich polecieć, zostaniemy porwani przez prąd powietrza. Musimy…
Znowu mierzył wzrokiem odległość.
– Gdybyśmy ten przedmiot wyciągnęli dalej, za ten mały łańcuch gór, który widzisz… i gdybyśmy go tam uruchomili na zboczu góry… Ale co wtedy? Jak takie monstrum uruchomić? Czy ty wiesz, Cziku?
Ale wiewiórka patrzyła na niego bezradnie.
Gondagil z lękiem i szacunkiem spoglądał na to zielono-żółte cudo, które dopiero co tak starannie przykrył. Teraz zaczął odrzucać gałęzie…
Długo trwało, zanim gondola znowu leżała odsłonięta.
To jednak była najłatwiejsza część całego przedsięwzięcia.
Pełen niepokoju z wielkim respektem patrzył na deskę rozdzielczą.
Pomocy!
To urządzenie wyprzedzało jego epokę o wieleset lat. Ale mężczyźni miewają wrodzoną smykałkę do techniki
Gondagil był zainteresowany maszyną, a to bardzo dobry początek. Nie rozeznawał się w najmniejszym stopniu w tych wszystkich barwnych, okrągłych guzikach ani dziwacznych przyciskach czy rączkach do pociągania, ale potrzeba łamie wszelkie opory, musiał się więc zacząć uczyć. Na własną rękę, choć był Waregiem, bez żadnego pojęcia o technologii dwudziestego wieku. Tymczasem ta technika była jeszcze o wiele, wiele bardziej zaawansowana. O tym jednak Gondagil nic nie wiedział.
Jego jedyną szansą było próbować uruchomić pojazd.
Wziął ze sobą Czika do gondoli, bo przecież nie wiadomo, jak takie urządzenie może się zachować. Gdyby nieoczekiwanie ruszyło z miejsca, to Gondagil musiałby zostawić swego przyjaciela na dole w tym wymarłym krajobrazie.