Выбрать главу

– Ten test… – mruknął Ashcroft po chwili. – Nazywa się chyba Rorschacha…? – popatrzył na psychiatrę. Ten wbił ręce w kieszenie fartucha uśmiechając się pod nosem.

– Czytuje pan „Scientific American”… – zakpił, lecz zaraz zmienił ton. – Nie, z metod projekcyjnych stosowałem jedynie Murraya. Za to maglowałem go ze struktury osobowości.

Stanęli przy drzwiach z napisem „Zespół terapeutyczny”. Lekarz wskazał go głową.

– Dobre sobie – przepuścił Ashcrofta przodem. – Zespół diagnostyki i terapii powinien mieć co najmniej sześć osób, a praktycznie jestem sam.

Powiódł wzrokiem po gorzej niż skromnie urządzonym pokoju, jakby podkreślając tragiczność swego położenia. Poza dużą szafą kartoteki, biurkiem oraz jedynym stołkiem pomieszczenie było sterylnie puste. Ashcroft podszedł do okna i oparł się o parapet.

– Wracając do rzeczy – lekarz za jego przykładem oparł się o biurko – gdybym miał odpowiedzieć na pytanie, czy ten człowiek jest normalny, odpowiedziałbym: tak.

Wyjął dłoń z kieszeni i jakby zdziwiony przyjrzał się łamigłówce.

– Co to znaczy normalny? – Ashcroft zerknął przez ramię; na ulicy widać było niewielkie zbiegowisko. – Nie jest mordercą?

Psychiatra wzruszył ramionami.

– Mordowanie to nie choroba. Cadogan jest typem lekko neurastenicznym, ale bez skłonności do gwałtu i przemocy. Tyle tylko chciałem powiedzieć.

Odrzucił pudełko łamigłówki na blat biurka.

– Czytał pan zeznania – Ashcroft położył dłonie za sobą na parapecie. – Cadogan powtarza w kółko, że jest niewinny…

Lekarz siadł na blacie obejmując szczupłymi palcami kolano.

– To właśnie jest najciekawsze, testy wykazują, że facet faktycznie jest przekonany o swojej niewinności. Może hipnoza albo środki psychomimetyczne…

Ashcroft tym razem dłużej patrzył w dół przez szybę.

– W takim razie na co pan czeka? – powiedział odwracając się gwałtownie. – W naszym stanie ciągle mamy krzesła elektryczne, a to jest znacznie gorsze.

Psychiatra taksował go wzrokiem.

– Lubi pan być błyskotliwy…

– Proszę…? – Ashcroft nachylił się marszcząc brwi.

– Nic, nic – tamten zeskoczył na podłogę. – Na badania tego typu nie zgadza się adwokat. Kretyn z urzędu. Nie rozumie, że to tylko może pomóc Cadoganowi.

Ashcroft odwrócił się do szyby.

– Przebada pan resztę ludzi, tych z mojej listy?

Psychiatra stanął z tyłu i unosząc się na palcach zerknął w dół ponad jego ramieniem.

– A można wiedzieć za jakie pieniądze? Cadogan zapracował na całą moją pensję, mogę pokazać…

– Nie trzeba. Wycisnę gotówkę dla pana – Ashcroft uniósł podbródek celując w zbiegowisko na chodniku. – Co tam się dzieje?

– Kręcą film – lekarz przytknął czoło do szyby. – Niech pan spojrzy, ten facet zaraz złamie nogę.

Na oświetlony reflektorami fragment jezdni wjechała ciężarówka. Stojący przy krawężniku mężczyzna w białym kapeluszu odrzucił kubek prażonej kukurydzy i dwoma susami znalazł się u jej boku. Źle jednak wymierzył odległość. Mimo że ręce złapały burtę, nogi nie trafiły na zderzak. Wyleciał w powietrze i trzasnął o bruk.

– Cholera – powiedział Ashcroft prostując ciało.

Psychiatra położył mu dłoń na ramieniu.

– Spokojnie – uśmiechnął się. – To już dziesiąta nieudana próba.

Ashcroft wolno pokiwał głową.

– Ma pecha.

* * *

– Dobre warunki, ciekawa praca, dobre warunki, ciekawa praca, dobre…

– Przestań! – Kelly usiadł na metalowej barierce ograniczającej nasłoneczniony taras, niebezpiecznie balansując nad kilkupiętrową przepaścią.

– Dobre warunki, ciekawa praca. Przyłącz się do armii, a będziemy cię kochać przynajmniej do chwili podpisania kontraktu… – Slayton zajął porzucony wózek inwalidzki i podjechał na sam skraj podestu. – Nie zapomnę tej cholernej ulotki.

– W porządku, ale jeśli nie przestaniesz się powtarzać, nie zapomnisz również moich butów.

– Pan doktor chce mnie kopnąć?

– Tak właśnie będzie, jeśli drugi pan doktor wreszcie się nie zamknie.

Slayton wyciągnął papierosa i zapalił go, osłaniając płomień zwiniętymi dłońmi.

– A co mam robić na tym pustkowiu? – mruknął wypuszczając dym. – Do miasta trzeba jechać ponad godzinę, a ten cholerny ośrodek…

– Masz siedzieć w swoim cholernym pokoju – wpadł mu w słowo Kelly – jeść cholerne posiłki i czytać cholerne gazety. Aż pewnego cholernego dnia wygrasz milion na loterii i wszystko się zmieni.

– Na jakiej loterii? – spytał zaskoczony Slayton.

Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, potem ryknęli chórem:. – Cholernej!

Roześmieli się cicho. Padające pionowo promienie słońca nie pozwalały na żadną gwałtowną reakcję, a panująca wokół wręcz namacalna cisza paraliżowała każdy szybszy ruch. Slayton zdjął przeciwsłoneczne okulary i otarł pot z czoła. Potem przyłożył do oczu lornetkę i skierował ją na rząd szarożółtych wzgórz otaczających zespół budynków. W drgającym z gorąca powietrzu jedyną wyraźną rzeczą była artyleryjska podziałka na jednym ze szkieł.

– Słuchaj, Kelly, tam coś się rusza.

– Indianie? Atakują fort?

– To chyba grzechotnik.

– Bzdury, nie zauważyłbyś go z tej odległości.

Slayton oparł lornetkę o koło wózka.

– I tak wiem, że tam są tylko węże i pająki. Żadnego człowieka – strzepnął popiół i zsunął przeciwsłoneczne okulary z powrotem na oczy. – Myślę, że…

Przerwał mu szelest rozsuwanych drzwi z przydymionego szkła.

– Przepraszam, czy jest tutaj doktor Kelly?

– Tak.

Sierżant zbliżył się do poręczy. W jasnym świetle słońca widać było doskonale plamy potu na jego koszuli.

– Za chwilę przywiozą rannego z miasta. Jest pan proszony do sali operacyjnej.

– Na którą?

Sierżant przestąpił z nogi na nogę.

– A jest tu więcej niż jedna?

– Prawdę mówiąc, nie wiem – Kelly zeskoczył z barierki. – To wy powinniście wiedzieć.

– Tak jest. Proszę iść – sierżant spojrzał w kierunku wózka. – Ja zaopiekuję się chorym.

Kelly zniknął za drzwiami dokładnie w momencie, kiedy na horyzoncie ukazał się sunący nisko nad ziemią mały śmigłowiec. Po chwili do tarasu dotarł cichy jeszcze huk silnika. Slayton podniósł lornetkę.

– Zdaje się, że ma emblemat Centrum Studiów Atomowych na burcie. Chol…eee… Chyba będę potrzebny na dole.

Sierżant oparł ręce na uchwytach inwalidzkiego wózka.

– Czy zawieźć gdzieś pana?

Z nagłą wściekłością Slayton rzucił mu lornetkę.

– Jak będę chciał jechać, wezwę taksówkę – warknął zrywając się z siedzenia.

Nie patrząc na zaskoczonego sierżanta ruszył w kierunku windy. Kabina zjawiła się jednak dopiero po dłuższej chwili. Slayton wszedł do środka i zamknął drzwi.

– Parter? – spytał stojącego w kącie mężczyznę.

Tamten skinął głową.

– Tak. Ale w windzie nie palimy.

– Toteż palę sam – strzepnął popiół na podłogę.

Na dole wrzucił jednak niedopałek do popielniczki i pobiegł w kierunku sali operacyjnej. Przed jej drzwiami stał już pilot śmigłowca i jakaś kobieta kłócąca się z pielęgniarką.

– Mogę do środka? – spytał.

Pielęgniarka spiorunowała go wzrokiem.

– Nie widzi pan? – wskazała na jarzącą się nad drzwiami lampę. – Proszę czekać, na pewno pana wezwą.

– Pan jest lekarzem? – odezwała się stojąca obok kobieta.