Выбрать главу

– Tak. Specjalistą od napromieniowania.

– Kathreen Burns – kobieta wyciągnęła rękę. – Jestem kierownikiem personalnym w Centrum.

– Slayton – powiedział ściskając jej dłoń. – Jestem oczarowany pani urodą.

– Proszę nie żartować. Ten człowiek – ruchem głowy wskazała salę operacyjną – dostał dużą dawkę. W pewnym momencie jego dozymetr uległ zniszczeniu. Zdążył zarejestrować ponad sześćset radów.

– A ile mógł dostać w sumie?

– Nie wiem, może dziewięćset, może tysiąc. To zdanie fachowców, a oni są ostrożni w określaniu dawki

– A pani?

– Myślę, że dostał trochę więcej.

– Ile?

Wzruszyła ramionami.

– Trochę więcej niż trochę.

Slayton zaklął cicho. Przez chwilę pocierał brodę, potem podszedł do pielęgniarki.

– Proszę wywołać doktora Kelly’ego. Jak najszybciej.

– Ale…

– Natychmiast. Proszę go wyciągnąć za wszelką cenę.

Speszona pielęgniarka cofnęła się kilka kroków. Potem, jakby pokonując wewnętrzny opór, wślizgnęła się do środka, zostawiając szeroką szparę w drzwiach. Po chwili ukazał się w niej Kelly trzymając uniesione do góry zakrwawione ręce.

– Mów szybko, czego chcesz. Stary piekli się nad stołem.

– Facet, którego tam obrabiacie, jest gorący. I to bardzo.

– Wiem. I co z tego?

– Muszę się nim zająć. Inaczej umrze.

– Umrze, jeśli go teraz wypuścimy – maska chirurgiczna tłumiła głos Kelly’ego.

– Muszę go dostać!

– Człowieku, nie rozumiesz, co się dzieje? On ma rozległy wylew krwi do mózgu, uszkodzoną wątrobę i perforację jelit. Jedna nerka jest zmiażdżona, a druga wędruje. Przywieziono go praktycznie w stanie agonii.

– Więc kiedy go oddacie?

– Nie wiem, nie mam zielonego pojęcia – Kelly spojrzał na ludzi zgromadzonych na korytarzu. – No dobrze, powiedz, co możemy zrobić z nim sami.

– Sami? Sami nic nie możecie zrobić!

– No, słucham.

– Natychmiast wyjmijcie z niego wszystkie odłamki, jeśli takie są – Slayton wzruszył ramionami. – Nie wiem, co jeszcze… Wypompujcie mu żołądek, zaraz zaczną się torsje…

– Już się zaczęły – Kelly poprawił maskę i łokciem zatrzasnął drzwi.

Dopiero po dłuższym czasie milczenie przerwała Kathereen Burns.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Czy on ma jakieś szanse? Chodzi mi o pańską dziedzinę.

Slayton zerknął na zegarek.

– Niewielkie – wyjął z kieszeni paczkę papierosów, ale była pusta. – Powiedziałbym nawet, że raczej teoretyczne. To pani znajomy?

Potrząsnęła głową.

– A czy pan nie powinien się jakoś przygotować? – spytała podsuwając mu paczkę cienkich i potwornie długich pall malli. – Kiedy chirurdzy zwolnią salę…

– Nie, nie muszę – przerwał jej. – Wszystko jest gotowe. Chodźmy stąd.

Ruszyli rzęsiście oświetlonym korytarzem. Pilot rozejrzał się wokół, jakby szukając kogoś, kto mógłby wydać mu rozkaz. Nie znalazłszy nikogo, dopiero teraz zdjął hełm i poszedł za nimi.

Klub o tej porze był zupełnie pusty. Po bezskutecznym dobijaniu się do baru Slayton przyniósł im tylko kawę i kanapki z automatów.

– Może mi pani wyjaśnić, co się właściwie stało? – spytał zaciągając się ohydnym w smaku pall mallem.

Papieros był tak słaby, że prawie nie czuło się dymu.

– Nie mogę panu wiele powiedzieć – Kathreen po raz pierwszy uśmiechnęła się lekko. – Kiedy wszystko się zaczęło, byłam w pomieszczeniu kontroli przecieków, z dala od reaktora. Słyszałam tylko, jak ktoś krzyknął: „Chiny! Zaraz będziemy w Chinach!” Wtedy zaczęła się panika. Czegoś takiego nigdy nie widziałam.

– Chiny? Czyżby stopił się rdzeń reaktora?

– Ależ skąd. Ktoś po prostu zwariował ze strachu. Zresztą, gdyby gorący rdzeń przepalił kulę ziemską, odczułby pan to tutaj.

– Więc co się stało?

– Poszła jakaś sprężarka – wtrącił pilot. – Słyszałem, jak mówili, że któraś z turbin zsunęła się z łoża i zablokowała wszystkie zawory. Potem była ta eksplozja.

– W gorącej strefie?

– Nie, ale chlapnęło roztworem całkiem nieźle.

Kathreen skinęła głową.

– Geigery tak stukały, że naprawdę przerażona wyskoczyłam na korytarz, a tam… – kobieta nerwowo obracała w dłoni papierowy kubek. – Trudno opisać, co się tam działo. Ludzie uciekali w takim popłochu… Nikt nie przestrzegał dróg ewakuacyjnych, wybito większość szyb. Podobno Mark, te znaczy kierownik zmiany, został tylko z jednym człowiekiem w pomieszczeniu sterującym.

– Nieprawdopodobne. Ciekawe, co tam się dzieje teraz?

– Chyba nic szczególnego. Kiedy system kontrolny zamroził stos i wyłączył cały układ energetyczny, sytuacja była właściwie opanowana. Zresztą, co dziwniejsze, ludzie uspokoili się równie szybko.

Slayton powiódł palcem po zatłuszczonej powierzchni plastikowego stołu.

– To chyba bezsensowne uciekać w takiej sytuacji, prawda?

Kathreen uśmiechnęła się całkiem wyraźnie.

– Raczej tak.

– Zależy, kogo ma pan na myśli – mruknął pilot. – Ja na swojej maszynie miałbym duże szanse, nawet gdyby miało dojść do eksplozji. Co zresztą podobno jest niemożliwe.

Slayton, którego raczej nie wzruszały cudze sprawy, spokojnie obserwował gości. Obydwoje dopiero teraz zdradzali objawy przebytego szoku. Szczególnie Kathreen z trudem powstrzymywała ziewanie. Patrząc na jej klejące się oczy i opadającą głowę chciał właśnie zaproponować coś mocniejszego, kiedy otworzyły się drzwi i wszedł Kelly.

– Wiedziałem, że cię tu znajdę – ściągnął gumowe rękawice i wrzucił do kosza. – Zbieraj się, teraz twoja kolej.

– Skończyliście?

– Nie. Krótka przerwa, żeby zespół operacyjny mógł otrzymać nowe narzędzia. Ale stary zgodził się, żebyś jednocześnie z nami robił swoje.

Kelly podszedł do wielkiego lustra wiszącego na jednym z filarów i zaczął przygładzać włosy.

– Mam nadzieję, że to jest wykonalne – mruknął Slayton.

– Co masz na myśli?

– Pogodzenie naszych zadań przy jednym stole.

– Też mam taką nadzieję. Czy automat z kawą jest czynny?

– Tak. – Slayton zdusił niedopałek w popielniczce. Wyciągnął chusteczkę i wytarł czoło. – Dobrze chociaż, że facet żyje.

– Tego nie wiem.

– Co?

– Nie wiem, czy facet żyje. Połączone z nim urządzenia zajmują prawie pół piętra, a w tej sytuacji… – Kelly machnął ręką. – Co jest z tą kawą? Moneta nie wchodzi…

* * *

– Ashcroft, leniu! Weź mnie do swojej grupy. Ja też chcę wylegiwać się za biurkiem – Barry ściągnął mokry ręcznik z twarzy mężczyzny leżącego w rozłożonym fotelu.

– To ty, Barry? – Ashcroft przecierał zapuchnięte oczy. – Dobrze, że jesteś. Rany boskie, zrób coś z tą przeklętą klimatyzacją. Jeszcze minuta, a zupełnie się roztopię.

Barry przyłożył rękę do kratki osłaniającej otwór nawiewowy.

– Faktycznie, nie można powiedzieć, że jest tu chłodno. Który się zepsuł?

– Obydwa.

– Oba naraz? W takim razie to zasilanie. Dobra, idź coś zjeść, a za pół godziny wszystko będzie w porządku.

Ashcroft z trudem uniósł się z fotela, chwiejnym krokiem podszedł do szafy i zaczął zmieniać koszulę.

– Aha, byłbym zapomniał – Barry odwrócił się w jego stronę. – Na zewnątrz czeka jakiś facet. Mówi, że ma z tobą współpracować. Wiesz coś o tym?

– Nic. Pewnie to znowu jakiś pomysł szefa. Powoli gubię się w tym wszystkim.

Ashcroft włożył swój biały kapelusz i sprawdził przed lustrem, czy wygięcie szerokiego ronda jest właściwe. Zadowolony przejechał po nim palcami. Potem kiwnął ręką Barry’emu i ruszył w kierunku poczekalni. Minąwszy wąski korytarz, zatrzymał się jednak przed oszklonymi drzwiami. Tylko jedno z tanich, wytłaczanych krzeseł było zajęte. Pierwszy rzut oka wystarczył Ashcroftowi, by stwierdzić, że zajmujący je mężczyzna całkiem niedawno musiał przyjechać z któregoś z północnych miast. Świadczyła o tym nienaturalnie biała skóra na twarzy, a raczej na tych jej fragmentach, których nie zasłaniała gęsta, ale dobrze utrzymana broda. Poza tym nie nosił dżinsów, na nogach miał trampki, a na ramionach, o zgrozo, plastykową koszulę. Ashcroft mógłby się założyć, że obcy nie ma podkoszulka. Uważając, żeby się nie skrzywić, pchnął drzwi i wszedł do środka.