Выбрать главу

– Podobno miał tu na mnie czekać jakiś zarozumiały jankes, któremu wydaje się, że brudne czarnuchy mogą dorównywać białym ludziom… – Ashcroft z zadowoleniem patrzył, jak brwi tamtego wędrują do góry…

– Wszyscy jankesi – dodał, usiłując mówić z jak najsilniejszym akcentem – przyjeżdżają do naszego bogobojnego stanu tylko po to, żeby uprawiać, tfu… wolną miłość.

Tamten nareszcie się zorientował i poruszył brodą, rozciągając ją w uśmiechu.

– Pan Ashcroft, prawda? – powiedział wstając.

– Mów mi Neal.

Przybysz uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Marty Layne. W skrócie Marty. Wiesz, wyglądasz zupełnie tak, jak wyobrażałem sobie szeryfa z Zachodu.

– Tak? A ja myślałem, że białe kołnierze z Północy nazywają nas wermachtem. Z powodu mundurów.

Layne zmieszał się, nie wiedząc, co powiedzieć.

– Jesteś głodny?

Brodacz potwierdził ruchem głowy.

– Oprócz śniadania w samolocie nie jadłem nic od wczoraj.

– W takim razie chodźmy.

Zeszli na dół krętymi schodami, Ashcroft waląc niemiłosiernie obcasami, a Layne, jakby nie mogąc pozbyć się nieśmiałości, plaskając cicho trampkami. Przemierzyli sparaliżowaną upałem ulicę i przez wahadłowe drzwi weszli do środka idealnej kopii dziewiętnastowiecznego saloonu. Przyjemny chłód, jaki panował wewnątrz, świadczył, że potomkowie pionierów nie gardzą jednak wszystkimi wynalazkami dwudziestego wieku.

– Co wy tam jadacie na północy? Pewnie hamburgery?

– Mogą być – powiedział odruchowo Layne. – Albo wiesz – dodał, widząc pogardliwy wzrok Ashcrofta – zdam się na ciebie.

Tamten skinął głową.

– Dwa befsztyki, Ann – krzyknął w kierunku bufetu. – Tylko żeby nie były tak spalone, jak ostatnio. Prawdziwy befsztyk musi być mokry.

– Oczywiście, proszę pana.

Zanim zdążyli zająć miejsca przy stoliku, stały już na nim dwie oszronione butelki piwa. Ashcroft ze zdziwieniem obserwował, jak Layne ostrożnie nalewa swoje tak, by spływało po ściance szklanki, żeby nie doprowadzić do utworzenia się piany. Sam dmuchnął mocno w szklankę. Fragmenty piany pokryły spory kawałek podłogi.

– I cóż cię sprowadza w nasze prowincjonalne progi? – spytał.

Layne uniósł głowę.

– Jestem pracownikiem tego urzędu statystycznego, który przysłał policji i burmistrzowi notatki o wzroście liczby zabójstw.

– Rozmawiałeś już z szefem?

– Z komendantem policji? Tak. Skierował mnie do ciebie.

Ashcroft wolno sączył piwo. Gdzieś z ulicy dobiegał stłumiony odgłos pracy młota pneumatycznego. W pewnej chwili kompresor zakrztusił się i przerwał. Słychać było przekleństwa obsługi i przeciągły, zajękliwy warkot rozrusznika.

– Czego spodziewasz się po naszej współpracy?

Broda Layne’a poruszyła się.

– Tego, co zawsze było treścią mojego zawodu. Zebrania danych.

– Przecież i tak otrzymujecie od nas wszystkie zestawienia.

– Wiesz, to jeszcze zależy od sposobu, w jaki zestawia się dane. Moje kierownictwo uznało, że bardziej opłaca się trzymać na miejscu fachowca od statystyki niż łamać głowę nad, nie obraź się, stopniem wiarygodności waszych sprawozdań…

Młoda kelnerka w spódniczce ledwie zakrywającej pośladki postawiła przed nimi parujące befsztyki.

– Telefon do pana Ashcrofta – powiedziała z uśmiechem. – Można odebrać w barze.

Ashcroft, który dopiero teraz zdjął kapelusz i położył go na wolnym krześle, podniósł się niechętnie. Nienawidził zimnego jedzenia.

Kiedy wrócił, Layne był już w połowie swojej porcji. Podniósł głowę znad talerza i lekko zaniepokojony patrzył na Ashcrofta.

– Coś poważnego? – spytał.

– Powiem ci, jak zjesz.

– Bez przesady, mów od razu.

Ashcroft zwalił się na krzesło i podniósł widelec.

– Wykryliśmy, że wczoraj popełniono kolejne morderstwo bez motywu – odkroił kęs pieczeni i podniósł do ust. – W rzeźni miejskiej.

– W rzeźni? Wczoraj? – Layne nie wiadomo dlaczego zrobił podejrzliwą minę i spojrzał na swój krwisty befsztyk.

Na widok Layne’a stojący przy drzwiach gmachu policji strażnik poruszył się niespokojnie.

– On jest ze mną – powiedział Ashcroft i ruchem dłoni pchnął brodacza.

Strażnik zamrugał niepewnie.

– Ale przepustka…?

Ashcroft przeniósł wzrok na Layne’a.

– Masz ją, prawda?

Ten skinął głową, więc Ashcroft ponownie odwrócił się do strażnika.

– Ma – stwierdził i nie zważając na nieme próby protestu ruszył do przodu.

– Ktoś by powiedział, że nie lubisz glin – mruknął Layne, kiedy szli po schodach.

Ashcroft trzymając się poręczy stanął na półpiętrze.

– Bo nie lubię. Tam… – wskazał ruchem głowy – masz archiwum. Ja idę zobaczyć, jak chłopcom lecą przesłuchania.

Layne spojrzał w wąski korytarz.

– Spotkamy się…

– Gdzieś po drodze – Ashcroft ruszył po schodach. – Nie bój się, nie będziesz spał w namiocie.

Pierwszą osobą, którą napotkał po wejściu do sali, gdzie w oddzielonych przezroczystymi przepierzeniami klatkach prowadzono przesłuchania, był Earl. Stał pod otworem wentylatora i wdmuchiwał między wirujące łopatki jedną strużkę dymu za drugą.

– Gdzie masz formularze? – spytał wyjmując papierosa z ust. – Te dla wariatów…

Ashcroft zerknął przez najbliższą szybę na siedzącą plecami do niego tęgą kobietę.

– Dla kogo?

Earl wydusił palcami żar na podłogę, a niedopałek schował do kieszeni.

– Dla mnie… – westchnął. – Chodź, sam się przekonasz.

Skręcili w lewo. Klitka różniła się od innych jedynie liczbą krzeseł. Ashcroft oparł się o taflę z pleksi i dał znak Earlowi, by kontynuował.

– Powiedz, Dombasl, raz jeszcze – zaczął porucznik. – Jak wyglądał ten człowiek, kiedy go zatrzymaliście?

Policjant z naszywkami szesnastego komisariatu zerknął niepewnie na Ashcrofta.

– Mówiłem… – chrząknął. – Gdyby nie my, toby się utopił w tym dole. Nikt z rzeźni nie chciał pomóc. Facet był poowijany w kiszki jak…

Earl już od kilku chwil patrzył boleśnie na Ashcrofta.

– Chciałbym wiedzieć… – przerwał podejrzanie spokojnym głosem. – Czy ten człowiek wyglądał na wariata?

Sierżant Dombasl stuknął palcem w kieszeń bluzy. Sądząc z odgłosu musiał tam trzymać notes.

– Podaliśmy już – zerknął na swojego kolegę o twarzy skauta. – Ten Boone gadał całkiem do rzeczy, kiedyśmy go ocucili. Tylko strasznie śmierdział.

– Mówił, jak znalazł się w tym dole z odpadkami? – Ashcroft zrobił krok do przodu.

Earl skinął głową, że Dombasl ma odpowiedzieć.

– Mówił, że nie pamięta i że musiał się pośliznąć. Faktycznie, kładka jest tam cholernie wąska – dodał z przekonaniem.

– Tylko że konwojenci nie mają tam wstępu… – Earl ponownie przejmował inicjatywę.