— Zrób objazd rozpoznawczy i nie pozostawiaj żadnych niedobitków — nakazuje mu wuj.
Takie rozkazy otrzymywał już wcześniej, ale wciąż nie potrafi się do tego przyzwyczaić. Nie jest mordercą. Podczas walki uderza tylko dlatego, że instynkt samozachowawczy porusza jego rękami. Tak naprawdę, w głębi całego tego bólu szuka aprobaty swojego ojca.
Jednak król nigdy nie ma dla niego dobrego słowa. Za każdym razem, kiedy Learchos wraca do pałacu, Dohor, zanim otworzy usta, czeka na sprawozdanie swojego wiernego namiestnika. Nie ufa słowom swojego syna, który w tym czasie oczekuje przed tronem w wymuszonym głębokim ukłonie. Jeśli słowa Forry są pochlebne, król banalizuje sukcesy chłopaka, zawsze mówiąc, że wykonał swój obowiązek, ale kiedy dowiaduje się o jego ciągłych sprzeciwach, ma dla niego tylko słowa pogardy.
Bycie bezlitosnym następnym razem na nic się nie zdaje. Learchos próbował walczyć z większym zapałem, tłumiąc mdłości i wstręt do samego siebie, nieustraszenie idąc naprzód drogą, którą niezmordowanie pokazuje mu Forra. Na cóż to jednak, skoro potem jego ojciec i tak nawet nie docenia jego starań? On nigdy nie będzie taki jak pierwszy Learchos; cokolwiek by zrobił, zawsze będzie tylko jego gorszą kopią, niczym więcej, tylko powalaną kartką, nadającą się wyłącznie do podarcia.
W absolutnej ciszy tych wspomnień słyszy brzęk miecza oraz głuchy i ciężki odgłos męskich kroków. To Forra. Rozpoznałby go wśród tysięcy. Nie odwraca się jednak; pozwala, aby mężczyzna do niego podszedł.
— Dobra robota — mówi wuj, klepiąc go dłonią po ramieniu. Wreszcie ktoś przerywa tę ciszę. Jednak coś w środku Learchosa zostało złamane. To, co się stało, jest potworne i dopiero teraz to do niego dociera. Oślepiony pragnieniem zadowolenia ojca walczył z buntownikami u boku swoich towarzyszy broni, ale w ten sposób pozwolił Forrze wybić niewinnych cywilów. W jego wnętrzu narasta rozdzierający krzyk i rozbrzmiewa w nim przez cały dzień. Zagłusza świętowanie, tłumi słowa uznania Forry, gasi pochlebstwa innych żołnierzy, którzy wreszcie patrzą na niego jak na kogoś z ich grona. Learchos porusza się oszołomiony, świadomy, że przebył ostatnią granicę, jedyną, której nigdy nie powinien przekraczać. Teraz jest współwinny, jak wszyscy pozostali.
Kiedy zapada wieczór, ciemności rozdziera ogień. Złożone na stosie ciała płoną, zacierając wszelkie wspomnienie po tej wiosce.
— Taki los spotyka wszystkich, którzy stają przeciwko naszemu królowi! — wrzeszczy Forra w zgiełku okrzyków wojska.
Learchos nagle osuwa się za namiotem, wstrząsany torsjami.
— Mięczak — szepcze przez zęby wuj na jego widok. Chłopak odwraca się do niego, nie mając siły, aby zareagować. — Wstrząsnęło tobą, co, panienko? Przecież to przeklęci buntownicy!
— To były kobiety i dzieci...
— Które by urosły! Szkolą kobiety i dzieci w posługiwaniu się mieczem i każą im ćwiczyć na kukłach wyglądających jak ty i twój ojciec. Wiedziałeś, że kamieniami zabijają posłańców, których tu wysyłamy?
Learchos nie odpowiada. Nie ma sensu nic mówić. Forra należy do innego świata i nigdy nie będzie w stanie zrozumieć, co on czuje w sercu. Żaden grzech nie zasługuje na karę taką jak ta, którą wymierzyli wiosce. Dziecko to zawsze dziecko, a nawet pod zbroją żołnierza płynie krew prostego chłopaka.
— Podnieś się i przestań robić sceny. Wojna to pożywienie każdego szanującego się króla. Przyzwyczajaj się, w przeciwnym razie dziś wieczorem znowu zakosztujesz mojego bata.
Learchos posłusznie podnosi się na nogi i grzbietem dłoni ociera sobie usta. To nie ma znaczenia, że wie, dlaczego nie potrafi się odciąć, i tak już nie będzie mógł tego zapomnieć. W trakcie świętowania opuszcza hulankę i chowa się w swojej kwaterze. Nikt tego nie zauważa. Wszyscy są zbyt zajęci zabawą, aby uchwycić absolutną pustkę panującą w jego oczach.
Siada na ławce i bierze miecz. Ostrze połyskuje zachęcająco, a on przyciska je do nadgarstka, aż zarysowuje się na nim cienka czerwona linia. Ostatnią rzeczą, jaką widzi, jest ściągnięta twarz Forry w wejściu do namiotu.
Learchos pokazał Dubhe lewy nadgarstek. Widniała na nim długa biała blizna, lekko wypukła, przebiegająca z jednej strony na drugą. Dziewczyna jak zahipnotyzowana spojrzała na jaśniejący w bladym świetle księżyca znak. Wyciągnęła palce, aby go dotknąć, i dreszcz przebiegł jej po plecach. Siedzieli ukryci w zacienionej części ogrodu. Tam nikt nie mógł ich widzieć ani im przeszkodzić.
— Nie wiem, dlaczego Forra przyszedł mnie szukać. Nie wiem nawet, czy był to cud, czy moje najgorsze nieszczęście. Zaczął krzyczeć jak opętany, wezwał kapłana i paru czarodziejów. Ja prawie od razu straciłem przytomność. Wiem tylko, że obudziłem się następnego dnia i że wyrwali mnie śmierci. Learchos patrzył przed siebie. Dubhe zerknęła na jego pełen boleści profil i pomyślała o wszystkich momentach, kiedy ona sama też rozważała takie wyjście. Chciała umrzeć po odejściu Mistrza; ostatni raz zdarzyło jej się to właśnie w grotach Nieznanych Krain, kiedy pozwoliła sobie opuścić się ku dnu jeziora.
— Mój ojciec nie wzruszył się nawet i tym razem. „Popełniłeś głupstwo godne słabych ludzi. Ale jesteś dzieckiem i nie potrafisz tego jeszcze zrozumieć. Dlatego będę udawał, że nic się nie wydarzyło”. To wszystko, co mi powiedział, a potem przydzielił mnie na miesiąc do osobistej służby u Forry.
Learchos odwrócił się i wziął ją za rękę. Ona nie potrafiła przerwać tego kontaktu: trzymała bezwładną dłoń zamkniętą w jego uścisku, czując świeżość jego skóry.
Dłonie, które zabijają. Tak jak moje.
— Mnie też się to zdarzyło — powiedziała ledwo słyszalnie. Nie mów mu jeszcze i tego, nie rób tego... — Nie mogła jednak milczeć. Słowa cisnęły się jej na usta i ciążyły już jak głazy.
— To było wtedy, kiedy umarł mężczyzna, który uratował mi życie. — Miała nadzieję, że jej przerwie, miała nadzieję, że będzie mogła w jakiś sposób uciec, ale jej ciało chciało tam zostać, jak gdyby było pod wpływem jakiegoś zaklęcia. — To był mój Mistrz, a ja go zabiłam.
Głos jej się załamał, ale nie zatrzymała się.
— Kiedy został ranny, aby uratować mi życie, postanowiłam kurować go ziołami. Dzięki jakiejś książce udało mi się przygotować lecznicze okłady. Chciałam, aby ocalał i przestał patrzeć na mnie wzrokiem pełnym tego całego bólu. Potem pewnego dnia nasmarowałam go maścią, a on zaczął drżeć pod moimi dłońmi. Uśmiechał się do mnie i cicho szeptał, że zaraz wszystko się skończy. Do tamtej pory nigdy wcześniej się nie uśmiechnął. Ja przytuliłam go, krzycząc rozpaczliwie, aby nie zostawiał mnie samej, ale po chwili osunął się w moich ramionach, bez życia. W środku mikstury znalazłam truciznę i dopiero wtedy odkryłam, że pozwolił się powoli zatruwać, bo chciał, abym to ja go zabiła. A ja, nie wiedząc o tym, spełniłam jego wolę.
Odwróciła się gwałtownie, bojąc się znaleźć w spojrzeniu księcia tę samą nieznośną litość, co u Lonerina. Poczuła, że nie będzie w stanie tego wytrzymać i jej oczy stały się błyszczące.
Learchos natomiast wziął ją w ramiona i pozwolił jej się wypłakać. Palące łzy spływały jej po policzkach, a Dubhe rozkoszowała się każdym momentem tego tak intymnego i nieoczekiwanego zbliżenia. Potem on oderwał się, wziął jej twarz w dłonie i położył swoje wargi na jej ustach. To było jak droga wiodąca ku przepaści, jednoczesne pragnienie, aby się zatrzymać i aby spaść. Pokusa była zbyt silna i w końcu Dubhe się poddała. Pozwoliła się pocałować i w jednej chwili słodycz tego gestu wypełniła ją nowym, pięknym i niebezpiecznym uczuciem. Wargi księcia były miękkie i wilgotne, a Dubhe poczuła, jak ciepło schodzi jej z gardła aż do żołądka, pokonując lód, który ogarniał ją jeszcze chwilę przedtem. Otworzyła szeroko oczy w ciemności, jak gdyby bała się odkryć, że to nieprawda. Potem oprzytomniała i odsunęła się gwałtownie. Popatrzyła na Learchosa z mieszaniną dezaprobaty i niedowierzania.