Learchos dobył miecza i przystawił go jej do gardła.
— Czy teraz jest mniej śmiesznie?
Nie zmieniła grymasu ust.
— Byłabym w stanie zabić cię w każdej chwili. Nie wystarczyłyby trzy miecze ani nawet dodatkowi dwaj żołnierze, aby mnie powstrzymać.
Zasłony zaraz opadną, a wraz z nimi wszystkie kłamstwa. Wreszcie zrozumiesz, kim jestem, i będzie to ostatnie, co zrobisz przed śmiercią — pomyślała, a fala lodu podnosiła się z jej serca do głowy.
Zawód Learchosa nie był udawany.
— Kim naprawdę jesteś?
Nastąpiła chwila milczenia, w której żadne z dwojga nie miało siły kontynuować tej farsy.
— Mam na imię Dubhe.
Dłoń Learchosa lekko zadrżała na rękojeści miecza, ale żwawo zacisnął uchwyt.
— Jesteś tu dla mnie?
— Nie.
— A zatem dla mojego ojca.
Proste stwierdzenie, które wyszło z jego warg prawie ze wstydem.
Dubhe zamknęła oczy i była w stanie tylko kiwnąć głową.
Surowość w spojrzeniu Learchosa zaczynała pękać i za tą pozą księcia wojownika udało jej się dostrzec chłopca znad strumienia, który powierzył jej swoją przeszłość. Coś rozpaliło jej pierś, coś nie do zniesienia, co sprawiało, że łzy cisnęły jej się do oczu.
— Przysyła cię Gildia?
— Nie.
— Ido?
— Nie.
Dubhe odwróciła wzrok, nie będąc w stanie wytrzymać tego przesłuchania.
— Mój wuj? — spytał po chwili milczenia.
— Nie — odpowiedziała niepocieszona. Czuła, że nie da już rady dłużej opierać się łzom.
Learchos oparł miecz na jej szyi, łagodnie, ale zdecydowanie. Dubhe wyczytała w jego oczach wysiłek, jaki kosztował go ten gest.
— Chcę prawdy i opłaca ci się ją powiedzieć, w przeciwnym razie zabiję cię.
Nie blefował, bo powiedział to tonem osoby, która nie ma nic do stracenia. Dubhe poczuła, jak łza spływa jej po policzku. Nie byłby to zły moment na śmierć, zwłaszcza, jeżeli pokój miałby nadejść z dłoni Learchosa.
— Przyszłam tu, aby zabić twojego ojca, ale nikt mnie nie przysłał. To osobista sprawa — powiedziała cicho.
— I dlatego pozwoliłaś mi się uratować, a potem mnie uwiodłaś, aby dostać się do pałacu?
Coś w niej krzyczało tak głośno, że zagłuszało wszystkie inne głosy, ale jak mu to wyjaśnić? Jak mu powiedzieć, że to wszystko, co między nimi było, nie miało nic wspólnego z jej misją, a wręcz przeciwnie: było dla niej właśnie przeszkodą? Jak mu wytłumaczyć, jak bardzo go pokochała, wbrew wszelkiej logice i zdrowemu rozsądkowi? Jak mu powiedzieć, że aż do tej chwili nigdy tak naprawdę nie przyznała się do tego nawet przed samą sobą?
— To nie tak — powiedziała jednym tchem.
Tym razem Learchos się roześmiał.
— Kłamiesz — powiedział z pogardą.
— To nieprawda. Jestem tutaj, ponieważ rok temu twój ojciec uratował swoje życie kosztem mojego i jedyną rzeczą, jaką teraz mogę zrobić, aby uniknąć straszliwej śmierci, jest zabicie go.
Na Learchosie nie zrobiło to wrażenia, a nawet zwiększył nacisk miecza na jej szyi.
— Dlaczego miałbym ci uwierzyć?
— Bo nigdy ci nie skłamałam.
Książę znowu wybuchnął śmiechem, a ona poczuła, jak zapada się w otchłań.
— Opowiadałaś mi same kłamstwa. Twoje imię, kim jesteś, skąd pochodzisz...
— Nie! To, co opowiadałam ci o mojej przeszłości, to prawda, to wszystko prawda!
Łzy spływały niepowstrzymanym strumieniem po jej policzkach i wargach.
Odkryła ramię. I tak efekt czarów Theany już się wyczerpywał; wiedziała o tym, bo czuła, jak symbol pulsuje pod tkaniną koszuli. Pokazała mu go i szlochając, opowiedziała, jak została oszukana. Opowiedziała mu o kradzieży, nie zmilczała nawet jednego z koszmarów, jakich dokonała. Mówiła o długiej podróży, jaką odbyła, aby ocalić swoje życie, i o tej jedynej drodze, jaką był w stanie pokazać jej Sennar: zabić tego, kto ją przeklął.
Po skończeniu tej opowieści poczuła się jakby wyzuta ze wszystkiego, wykończona, zmęczona własnym bólem, ale w jakiś sposób i pocieszona. Teraz on wiedział wszystko, nie miało już znaczenia, co się może stać.
Learchos powoli opuścił miecz i usiadł na ziemi, obok niej. Przesunął dłonią po włosach i westchnął.
— Co ja mam z tobą zrobić? — spytał, patrząc na nią z zasmuconym uśmiechem.
Nie poruszyła się.
— Zabij mnie — powiedziała ledwo słyszalnie.
— Co?
— Inaczej ja będę musiała zabić ciebie. Nie ma wyboru. Ty musisz ocalić swojego ojca, a ja muszę ocalić siebie.
Learchos popatrzył na nią z taką rozpaczą, aż Dubhe poczuła, że ginie.
— A dlaczego miałbym to zrobić? — powiedział wreszcie. — Aby bronić mężczyzny, który żyje ze śmierci innych? Nie, dziękuję. Ja cię nie powstrzymam — dodał, odrzucając miecz daleko od siebie. — Chcesz mnie zabić? Zrób to! — Jego oczy rozpalone były gorączkowym niepokojem. — Jeżeli jednak to wszystko, co mi powiedziałaś, jest prawdą, zrób to teraz — zakończył, wskazując na sztylet, który Dubhe wciąż jeszcze trzymała w dłoni.
Dziewczyna popatrzyła, jak połyskuje w ciemności, jak gdyby ostrze przyciągnęło do siebie i uwięziło każdy okruch światła znajdujący się w pokoju.
Na chwilę go uniosła. Sztylet, który podarował jej Mistrz... Następnie odrzuciła go i słysząc brzęk metalu na podłodze, rzuciła się Learchosowi na szyję i pozwoliła sobie na rozpaczliwy płacz. On pozostał bez ruchu w jej ramionach, ale jej wystarczyło, że może go do siebie przytulić i pomyśleć, że nic z tego nie wydarzyło się naprawdę.
Po chwili jego dłoń powoli przesunęła się w górę po jej plecach i zatrzymała się na wysokości szyi, a jego ciepły uścisk sprawił, że dziewczyna zadrżała z przyjemności. Pocałował ją, jak za pierwszym razem, i był to pocałunek długi, podczas którego czas się zatrzymał. Dubhe poczuła, że coś zmieniło się nieodwracalnie. Próby pójścia inną drogą, udawanie, że Learchosa nigdy nie było i znowu stanie się taką, jaka była rok wcześniej, były czystym szaleństwem.
Wreszcie czuła się wolna; Mistrz i Lonerin byli tylko słodkimi, dalekimi wspomnieniami. Istniała jedynie niema obietnica tulącego ją Learchosa i jego dłoni, które ją pieściły, lekko muskając jej skórę pod gardłem i krągłość jej piersi.
Delikatnie zsunął jej koszulę i położył Dubhe na ziemi, a ona mocno przyciągnęła go do siebie. Być może piękno tej chwili potrwa tylko przez moment, ale Dubhe była pewna, że ten czas był wart tyle, co całe życie.
16. Decyzja Sana
Światło pod morzem było przytłumione. Mieniąc się, padało na brązowe płaszcze i rysowało na nich dziwne gry świateł. Czwórka Zabójców, dwie kobiety i dwóch mężczyzn, poruszała się szybko i cicho.
Demar, jeden z nich, rozejrzał się wokół. Byli w Zalenii już od tygodnia, ale jeszcze nie przyzwyczaił się do tego pod wieloma względami upiornego krajobrazu oraz do wynędzniałego wyglądu jej niknących mieszkańców.
Był z siebie dumny. Dla osoby, która tak jak on późno wstąpiła do Gildii, misja ta znaczyła więcej niż awans. Został przyjęty do sekty po zabiciu swojej siostry w wieku czternastu lat: była to górna granica, powyżej której nie było się już uważanym za Dziecko Śmierci. Podczas szkolenia wielokrotnie musiał znosić drwiny swoich kolegów, bo był ostatnim przybyłym, mimo że jego zdolności były znaczne, a wiara całkowita.