Pochód noszowych ciągnął się w nieskończoność; odsunęliśmy się na pobocze, nie chcąc zakłócać ich marszu. Wreszcie przeszli już wszyscy. Pokryta marznącym śniegiem alabastrowobiała droga została całkiem zadeptana; puszysta warstwa stopniała, zamieniając się w brudną wodę i błoto. Tam gdzie śnieg się utrzymał, był pochlapany świeżą krwią, co nadawało mu makabryczny wygląd poparzonej lub owrzodzonej skóry. Moje serce się skurczyło, nozdrza miałem pełne woni topniejącego śniegu i świeżej krwi oraz kwaśnego odoru potu. Z ociąganiem wróciliśmy na drogę; nawet moja koza, która wcześniej maszerowała z podniesionym łbem, ustrojonym w czapkę, dygotała niczym wystraszony rekrut. Uchodźcy dreptali po drodze tam i z powrotem, wahając się, czy iść dalej, czy może zawrócić. Nie było wątpliwości, że droga na południowy zachód prowadzi na wielkie pole bitwy, prosto w las karabinów, pod grad kul. Kule nie mają oczu, pociski artyleryjskie nie znają dobrych manier, żołnierze zaś przypominają tygrysy, co właśnie zeszły z gór i nie zadowalają się pokarmem roślinnym. Ludzie wymieniali pytające spojrzenia, lecz nikt nie potrafił dać żadnej odpowiedzi. Matka, nie rozglądając się, parła naprzód, pchając wózek. Odwróciłem się i zauważyłem, że niektórzy uciekinierzy zawrócili na północny wschód, inni zaś poszli dalej, w ślad za nami.
27
Noc, w którą rozegrała się bitwa, spędziliśmy w tym samym miejscu, gdzie mieszkaliśmy pierwszej nocy naszej ewakuacji. Trafiliśmy na ten sam niewielki dziedziniec, do tego samego bocznego pokoju, z trumną zawierającą zwłoki starszej pani. Różnica była taka, że prawie wszystkie domy w wiosce zostały zburzone. Nawet trzypokojowy pawilon, w którym nocował Lu Liren i urzędnicy powiatowi, zamienił się w kupę cegieł. Dotarliśmy do wioski wieczorem, gdy zachodzące słońce miało kolor krwi; po ulicach walały się bezładnie rozrzucone, niekompletne zwłoki. Dwadzieścia parę niemal nienaruszonych ciał leżało w stercie na pustym placyku, ułożone bardzo starannie i równo, wyglądały, jakby łączyły je ze sobą jakieś nici. Powietrze było gorące i suche; kilka drzew miało całkowicie zwęglone gałęzie, jak gdyby trafił je piorun. Brzdęk! Najstarsza Siostra nadepnęła na czyjś dziurawy hełm. Potykałem się na miedzianych łuskach od pocisków, jeszcze gorących. W powietrzu unosiła się intensywna woń palonej gumy, zmieszana z drażniącym zapachem prochu. Czarna lufa działa sterczała z kupy cegieł, celując prosto w zimne, wieczorne niebo, pełne migoczących gwiazd. W wiosce panowała śmiertelna cisza. Czuliśmy się, jakbyśmy właśnie przekroczyli bramy piekieł. Liczba powracających wraz z nami uciekinierów stopniowo się zmniejszała; w końcu zostaliśmy tylko my. Matka wytrwale prowadziła nas dalej. Jutro pokonamy alkaliczną równinę nad Rzeką Wodnego Smoka, potem przekroczymy rzekę i znajdziemy się w miejscu, które nazywamy domem. Domem.
W opustoszałych ruinach ta jedyna dwuizbowa chatka ostała się w całości, jakby specjalnie dla nas. Odsunęliśmy blokujące wejście połamane krokwie i belki, otworzyliśmy drzwi i weszliśmy do środka. Na widok trumny zdaliśmy sobie sprawę z faktu, że nasza kilkunastodniowa wędrówka doprowadziła nas z powrotem tam, gdzie byliśmy pierwszego dnia.
– Wola niebios! – skwitowała tę sytuację matka.
Gdy się rozwidniło, pośpiesznie załadowała dzieci i bagaże na wózek, nie zapominając oczywiście o strzelbie.
Na drodze roiło się od ludzi, przeważnie umundurowanych żołnierzy; ci, co nie mieli mundurów, przepasani byli wojskowymi pasami z cielęcej skóry, z których z tyłu zwisały granaty z drewnianymi rączkami. Wzdłuż drogi walały się łuski o zielonkawych zadkach, w rowie leżały martwe konie o rozszarpanych brzuchach i osłony pocisków artyleryjskich. Matka nagle złapała strzelbę i rzuciła ją do rowu, prosto do wody pokrywającej się białą warstewką lodu. Jakiś mężczyzna z dwiema ciężkimi drewnianymi skrzynkami na nosidle spojrzał na nas ze zdumieniem, postawił na ziemi swój ładunek i zszedł do rowu po broń.
Gdy zbliżaliśmy się do Wzgórza Wang, uderzyła nas fala gorącego powietrza, jakby wioska zamieniła się w wielki piec do wytopu stali. Unosiła się nad nią mgła i gęsty dym, drzewa u wejścia do wsi pokrywała warstwa sadzy. Z wioski wylatywały chmary much, które natychmiast obsiadały końskie wnętrzności, a następnie twarze ludzkich zwłok.
Żeby uniknąć kłopotów, matka poprowadziła nas ścieżką, która omijała wioskę. Była rozjeżdżona przez liczne koła, przez co nasz wózek posuwał się z dużym trudem. Matka zatrzymała się, zdjęła z dyszla naczynie z olejem, zmoczyła w nim piórko i posmarowała osie i piasty. Jej spuchnięte dłonie przypominały placki z sorga.
– Odpoczniemy w tamtym zagajniku – powiedziała, gdy skończyła oliwić wózek.
Trójka pasażerów: Lu Shengli, Starszy Niemowa i Młodszy Niemowa w czasie wielodniowej podróży przywykli do tego, że z matką nie ma dyskusji. Wiedzieli, że jazda na wózku jest niezasłużonym przywilejem, jako że nie wymaga od nich żadnego wysiłku, toteż nie śmieli protestować. Koła obracały się gładko na naoliwionych osiach. Minęliśmy spłachetek wyschniętego, połamanego sorga; poczerniałe kłosy z kiełkującym ziarnem sterczały dumnie w górę bądź zwieszały się, dotykając ziemi.
Gdy znaleźliśmy się wśród drzew, okazało się, że kryje się tam cały oddział artylerii. Kilkadziesiąt okazałych luf przypominało sterczące szyje żółwi. Działa zamaskowano gałęziami, ich wielkie koła zapadły się głęboko w ziemię. Za działami ustawiono drewniane skrzynki; w tych, które były otwarte, dało się zauważyć ciasno upakowane, miedzianej barwy pociski, sprawiające wrażenie starannie wypielęgnowanych. Artylerzyści w nakryciach głowy zamaskowanych sosnowymi gałązkami siedzieli w kucki pod drzewami, popijając wodę z blaszanych emaliowanych kubków, kilku z nich piło na stojąco. Za nimi znajdowało się usypane z ziemi palenisko, a na nim stojak z wielkim kotłem o stalowych uchwytach, w którym gotowała się konina. Skąd wiedzieliśmy, że to konina? Z kotła wystawała przekrzywiona końska noga, zakończona kopytem, celującym prosto w niebo; jego nasadę porastała długa, podobna do koziej bródki sierść, podkowa w kształcie półksiężyca lśniła w słońcu. Kucharz właśnie dokładał do ognia sosnową gałąź, dym strzelił wysoko w górę, ponad czubki drzew. Woda w kotle buzowała; biedna końska noga dygotała bez przerwy.
Podbiegł do nas żołnierz, wyglądający na wyższego rangą i poradził uprzejmie, żebyśmy zawrócili. Matka sprzeciwiła mu się z zimną stanowczością.
– Panie dowódco, jeśli pan nie pozwoli nam przejść, to pójdziemy naokoło i będziemy musieli nadłożyć drogi.
– Nie boicie się zginąć? – zdumiał się żołnierz. – Nie boicie się, że artyleria zetrze was na proch? W ogniu naszych dział walą się największe sosny!
– Doszliśmy aż tutaj nie dlatego, że boimy się śmierci, lecz dlatego, że to śmierć boi się nas!
– A, w takim razie niepotrzebnie wam przeszkadzam. Idźcie, dokąd chcecie – rzekł żołnierz i odsunął się na bok.
W końcu dotarliśmy na skraj alkalicznej równiny. Nie mieliśmy wyboru, musieliśmy iść naprzód, za naszą matką, a właściwie – za Shangguan Laidi. W trakcie tej ciężkiej, przygnębiającej wędrówki Shangguan Laidi ciągnęła wózek niczym niezmordowany osioł, ponadto strzelała w naszej obronie podczas nocnych postojów. Budziła mój wielki podziw i szacunek.