Wchodziliśmy coraz dalej w nieużytki. Droga była tak rozdeptana i błotnista, że szło się nią gorzej niż po alkalicznym bezdrożu, więc ją opuściliśmy. Spłachetki topniejącego śniegu upodabniały ziemię do skóry głowy człowieka cierpiącego na grzybicę; rzadkie skupiska zwiędłych traw przypominały kępki włosów. Mimo że niebezpieczeństwo wisiało w powietrzu, skowronki ćwierkały jak zawsze na bezchmurnym niebie. Dzikie króliki o futerku barwy zwiędłej trawy zwarły szyki przeciwko białemu lisowi i okrążyły go, pohukując „Ua! Ua!". Wycierpiawszy wiele, króliki czuły do lisów nienawiść tak głęboką, że zdecydowały się na prawdziwie brawurowy atak. Stadko dzikich kóz o delikatnych rysach pyszczków dreptało i podskakiwało gdzieś za nimi – być może chciały stanąć po stronie królików, a może tylko się poprzyglądać.
Coś zalśniło w trawie. Sha Zaohua natychmiast podbiegła, podniosła przedmiot i wręczyła mi go, sięgając ponad wózkiem. Była to metalowa menażka, a w niej kilka usmażonych na złoto rybek. Oddałem ją z powrotem Zaohua, która wyjęła jedną rybkę i podała matce.
– Ja nie, ty zjedz – powiedziała matka.
Zaohua zjadła rybkę, wyciągając usta w dzióbek; przypominała przy tym kota. Starszy Niemowa, który siedział w koszyku, wyciągnął brudną rączkę w kierunku ryby. „Ao!" – zwrócił się do Zaohua, a jego brat uczynił to samo. Obaj mieli identyczne, kwadratowe głowy, podobne do tykw; ich oczy były wysoko osadzone, przez co czoła wydawały się bardzo niskie. Mieli płaskie nosy i szerokie usta o krótkich, wywiniętych górnych wargach, które odsłaniały żółte siekacze. Sha Zaohua najpierw spojrzała na matkę, jakby chciała zapytać ją o zdanie, lecz jej wzrok był utkwiony gdzieś daleko. Zaohua wzięła więc dwie rybki i wręczyła Niemowom po jednej. W menażce zostały tylko drobne resztki i kilka kropel złotego oleju. Dziewczynka wylizała go do czysta długim językiem.
– Odpocznijmy chwilę – powiedziała matka – jeszcze trochę, i zobaczymy nasz kościół.
Położyłem się na wznak na alkalicznej ziemi. Matka i Najstarsza Siostra zdjęły buty i tłukły nimi w dyszle i ramy wózka, by wytrzepać pokrywający je z zewnątrz i od wewnątrz osad. Ich pięty przypominały nadgniłe słodkie ziemniaki. Stado spłoszonych ptaków nagle zniżyło lot – czyżby uciekały przed sokołem? Okazało się, że przyczyną były dwa aeroplany o podwójnych czarnych skrzydłach, które nadleciały z warkotem z południowego wschodu. Dźwięk, który wydawały, przypominał turkot tysiąca kołowrotków. Z początku posuwały się bardzo wolno, lecąc na dużej wysokości, lecz gdy znalazły się nad naszymi głowami, gwałtownie przyśpieszyły i zniżyły się. Poruszały się niezgrabnie i ciężko jak cielęta, którym doczepiono skrzydła. Zanurkowały z maksymalną prędkością, z warkotem śmigieł, niczym gzy bzyczące wokół krowiego łba. W momencie gdy ich wielkie brzuchy niemal otarły się o nasz wózek, mężczyzna w goglach siedzący za szybą uśmiechnął się do nas, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Jego twarz wydała mi się doskonale znajoma, lecz nie zdążyłem przyjrzeć mu się dokładnie – przemknął obok nas z prędkością błyskawicy, razem ze swoim uśmiechem. Gwałtowny podmuch, niosący tuman białego pyłu, sypnął w nas źdźbłami traw, piachem i króliczymi bobkami, jakby ostrzeliwał nas gradem pocisków. Menażka wyrwała się z rączek Sha Zaohua i odfrunęła. Wyplułem piach i zaalarmowany skoczyłem na równe nogi. Następny powietrzny statek jeszcze agresywniej runął w naszą stronę po śladach poprzedniego; spod brzucha buchały mu dwa jęzory ognia. Pociski z głuchymi tąpnięciami biły dokoła nas, wzbijając fontanny błota. Ciągnąc za sobą trzy smugi czarnego dymu, z wibrującymi skrzydłami, samoloty wzniosły się wyżej ponad piaszczystym nasypem. Ogniste jęzory buchały im spod skrzydeł, wydając przerywany odgłos, podobny do szczekania psa; w powietrzu nad nasypem zebrało się mnóstwo żółtego dymu. Naśladując akrobacje jaskółek polatujących tuż nad powierzchnią wody, samoloty to nurkowały gwałtownie w dół, to znów wzlatywały w górę; szyby migotały w słońcu, skrzydła lśniły stalowobłękitnym blaskiem. Na nasypie zapanował popłoch – żołnierze w mundurach w kolorze khaki biegali bezładnie w kłębach dymu. Żółte płomienie buchały w powietrze wypełnione hukiem wystrzałów jak wyciem wichru. Dwa samoloty niczym dwa ogromne, spłoszone ptaki ruszyły w niebo, przechylone, wydając dźwięk podobny do śpiewu wariata. Jeden z nich nagle przestał kręcić śmigłami, z brzucha buchnął mu kłąb czarnego, gęstego dymu. Zatoczył się, Zakrztusił, zatrząsł, zakręcił wokół własnej osi i runął. Jego dziób rył ziemię jak pług, skrzydła dygotały. Po chwili z brzucha samolotu wybuchł płomień i zmienił się w ognistą kulę, jednocześnie rozległ się ogłuszający grzmot, który poprzewracał wszystkie dzikie króliki w okolicy. Drugi aeroplan zatoczył koło wysoko w powietrzu, zaskrzeczał i odleciał.
Dopiero w tym momencie zauważyliśmy, że Starszy Niemowa nie ma już połowy głowy, a w brzuchu Młodszego zieje dziura wielkości pięści. Jeszcze żył, spoglądając na nas jedynie białkami oczu. Matka złapała garść alkalicznej ziemi i wcisnęła do otworu, lecz nie zdołała zatamować sączącej się z niego zielonej cieczy i białoszarych wnętrzności, które niczym pijawki z sykiem wypełzały na zewnątrz. Wpychając ziemię do dziury, garść za garścią, bezskutecznie próbowała je zatrzymać. W końcu wnętrzności Młodszego Niemowy wypełniły pół koszyka. Moja koza uklękła na przednich nogach i zameczała, jej brzuch gwałtownie się skurczył, grzbiet wygiął się w łuk; zwierzę zwymiotowało mieszaniną pogryzionej trawy. Wraz ze Starszą Siostrą uczyniliśmy to samo, zginając się wpół. Matka stała, zwiesiwszy bezradnie powalane krwią ręce i patrzyła tępo na kłąb jelit; z jej drżących ust wypłynęło nieco krwistoczerwonej cieczy. Wybuchnęła głośnym płaczem.
Od strony stanowiska artylerii w zagajniku wystrzeliły w powietrze stada czarnych jak wrony pocisków, kierując się w stronę naszej wioski. Niebieskawe rozbłyski zabarwiły niebo nad zagajnikiem na kolor kwiatów bzu, słońce pociemniało i poszarzało. Po pierwszej salwie najpierw rozległ się grzmot, potem gwizd pocisków, a następnie huki eksplozji niczym bicie w bębny; w niebo uniosły się kolumny białego dymu. Po kilku salwach z przeciwległego brzegu Rzeki Wodnego Smoka odpowiedziano podobnym hukiem; jeszcze większe pociski spadły na zagajnik i na ziemię dookoła. I tak po wielekroć – pociski latały tam i z powrotem, niczym krewni składający sobie w nieskończoność wizyty i rewizyty. Fale gorącego powietrza rozchodziły się nad nieużytkami. Po godzinie w zagajniku wybuchł pożar; grzmoty ucichły. Od strony naszej wioski wciąż nadlatywały pociski, lecz lądowały coraz dalej. Nagle nad piaszczystym grzbietem niebo znów poniebieszczało – stada wielkich pocisków z gwizdem ruszyły na naszą wioskę. Były znacznie liczniejsze niż te, które nadlatywały wcześniej od strony zagajnika, powodowały też większe zniszczenia. Czyż nie wspominałem, że salwy z zagajnika przypominały stada wron? Te zza piaszczystego grzbietu były podobne do czarnych świń, które z kwikiem goniły się nawzajem, przebierając krótkimi nóżkami i wymachując ogonami. Gdy spadały na ziemię, przestawały przypominać świnie i zamieniały się w czarne pantery, czarne tygrysy, czarne dziki, które wgryzały się piłowatymi zębiskami we wszystko, co stanęło im na drodze. Trwała wymiana ognia; znów nadleciały samoloty. Tym razem było ich aż dwanaście; podążały dwójkami, skrzydło w skrzydło. Leciały bardzo wysoko i znosiły jajka, które wybijały mnóstwo wielkich dziur w ziemi. Co dalej? Z naszej wioski wypełzła grupa czołgów. Nie wiedziałem wtedy, jak się nazywają te niezgrabne machiny o długich szyjach. Posuwały się kolumną, lecz na nieużytkach się rozproszyły. Za czołgami podążali truchcikiem przygarbieni żołnierze w hełmach, bezustannie strzelając w powietrze. Pa pa pa. Pa pa pa. Pa pa pa pa pa pa pa. Schowaliśmy się w jednym z rowów artyleryjskich, gdzie siedzieliśmy bądź leżeliśmy na ziemi. Nasze twarze były spokojne, jakbyśmy w ogóle nie odczuwali strachu.