Выбрать главу

Tegorocznym śnieżnym księciem zostałem ja, Shangguan Jintong. Spośród dzieci ze wszystkich osiemnastu wiosek Północno-Wschodniego Gaomi mistrz Men wybrał właśnie mnie, co oznaczało, że musiałem być kimś naprawdę niezwykłym. Matka płakała ze szczęścia. Za każdym razem, gdy wychodziłem z domu, wszystkie kobiety przyglądały mi się z czcią.

– Śnieżny książę, śnieżny książę, kiedy spadnie śnieg? – zapytywały mnie słodkimi głosami.

– Nie mam pojęcia. Skąd mam wiedzieć, kiedy spadnie śnieg?

– Śnieżny książę nie wie, kiedy spadnie śnieg? Ach tak, nie wolno ci nam zdradzać sekretów natury!

Wszyscy nie mogli się już doczekać śniegu, a najbardziej ja. Dwa dni przed targiem, wieczorem, niebo zasnuły gęste, ciemne chmury, następnego zaś popołudnia zaczęło padać. Z początku był to drobny śnieżek, potem – ogromny, o płatkach jak gęsie pióra, jak pierzaste kule. Roje tych płatków przesłoniły niebo, zakryły słońce. Z powodu śniegu wyjątkowo wcześnie zapadła ciemność. Na mokradłach wyły wilki i wrzeszczały lisy, po ulicach i zaułkach spacerowały duchy skrzywdzonych, płacząc i zawodząc. Ciężkie, mokre płatki bębniły o papierowe pokrycia okien. Białe dzikie zwierzątka kuliły się na parapetach, postukując w ramy okien puszystymi ogonkami. Tej nocy nie mogłem spać spokojnie; przed moimi oczyma przesuwały się przedziwne wizje, które, gdybym ujął je w słowa, wydawałyby się zwykłe i pospolite, dlatego będę milczał.

Ledwie nieco się rozwidniło, matka wstała i nagrzała wody, żebym mógł umyć twarz i ręce. Szorując moje dłonie, powtarzała, że myje łapki swojego małego szczeniaczka. Nożyczkami starannie obcięła mi paznokcie. Wreszcie ozdobiła środek mojego czoła czerwonym odciskiem swojego palca jak znakiem firmowym. Otworzyła drzwi i zobaczyła, że mistrz Men już tam stoi i czeka. Miał ze sobą białą szatę i czapkę dla mnie; obie rzeczy były uszyte z jedwabiu, gładkiego i lśniącego, chłodnego i przyjemnego w dotyku. Przyniósł mi jeszcze białą miotełkę z końskiego włosia. Ubrał mnie własnoręcznie, po czym kazał mi się przejść po zaśnieżonym podwórzu.

– Wspaniały! – rzekł. – Prawdziwy śnieżny książę!

Byłem bardzo dumny, matka i Najstarsza Siostra też się cieszyły. Sha Zaohua przyglądała mi się z czcią. Ósma Siostra uśmiechała się najpiękniej, jak rozkwitający kwiat mlecza, Sima Liang – z przekąsem.

Dwóch mężczyzn niosło mnie w lektyce ozdobionej z lewej strony wizerunkiem smoka, a z prawej – feniksa. Z przodu szedł Wang Taiping, zawodowy tragarz lektyk, a za nim Wang Gongping, jego starszy brat, także zawodowy tragarz lektyk. Obaj bracia lekko się jąkali. Kilka lat wcześniej, by uniknąć poboru do wojska, Wang Taiping sam odciął sobie palec wskazujący, a Wang Gongping posmarował genitalia brązowawym olejem krotonowym i udawał, że ma przepuklinę. Ich oszustwo zostało zdemaskowane, sołtys Du Baochuan wziął braci na muszkę i dał wybór: albo ich zastrzeli, albo pójdą na front jako noszowi, dźwigać rannych na noszach albo na własnych plecach tudzież nosić amunicję. Obaj zaczęli się jąkać i nie byli w stanie wydobyć z siebie słowa, dlatego ich ojciec, Wang Dahai, cieśla, który spadł z rusztowania w czasie budowy kościoła i okulał, wybrał w ich imieniu tę drugą możliwość. Dwaj tragarze potrafili nieść swoje brzemię stabilnie, utrzymując dobre tempo marszu, czym zasłużyli sobie na same pochwały. Po demobilizacji dowódca oddziału noszowych Lu Qianli własnoręcznie napisał pochwałę, potwierdzającą ich zasługi. Młodszy brat Du Baochuana, Du Jinchuan, który razem z nimi wyszedł z wojska, zmarł z powodu nagłej choroby. Dwaj bracia, dźwigając jego ciało, przeszli półtora tysiąca li i po długich znojach w końcu dotarli do domu Du Baochuana. Ponieważ się jąkali i nie można było zrozumieć, co mówią, Du Baochuan poczęstował obu siarczystym policzkiem, a następnie oskarżył ich o zabójstwo brata. Gdy bracia pokazali mu list polecający od dowódcy, Du Baochuan podarł go na strzępy, machnął ręką i powiedział: „Dezerterzy to zawsze dezerterzy". Obaj poczuli się do głębi skrzywdzeni.

Ich wyćwiczone ramiona były twarde jak stal, nogi – doskonale sprawne. Podróż w ich lektyce przypominała płynięcie łodzią w dół rzeki. Przez zaśnieżoną równinę przetaczały się fale światła. W szczekaniu psów słychać było spiżowe tony.

Rzekę Czarnej Wody spinał kamienny most o sosnowych filarach. Trząsł się pod naszymi stopami, trzeszcząc: „gudugudugudu". Znalazłszy się po drugiej stronie, obejrzałem się za siebie – na zaśnieżonej równinie widniały niezliczone rzędy śladów stóp. Mnóstwo ludzi brnęło mozolnie w naszą stronę. Dojrzałem matkę i Najstarszą Siostrę, dzieci i kozę.

Bracia tragarze nieśli mnie przez całą drogę na płaskowyż. Ci, którzy doszli tam przede mną, powitali śnieżnego księcia pełnymi entuzjazmu spojrzeniami. Mężczyźni, kobiety, dzieci – wszyscy stali z zamkniętymi ustami, twardo powstrzymując się od mówienia. Dorośli mieli poważne miny, a dzieci – psotne.

Prowadzeni przez mistrza Mena tragarze zanieśli mnie na kwadratowe, usypane z ziemi podwyższenie w samym środku płaskowyżu. Na podwyższeniu stały dwie długie ławy, a przed nimi duża kadzielnica z trzema laskami kadzideł. Bracia ustawili lektykę na obu ławach, tak że pode mną była pusta przestrzeń. Chłód bezszelestnie ogryzał mi kostki u nóg niczym czarny kot i skubał uszy jak biały kociak. Odgłos palącego się kadzidła przypominał szelest dżdżownic pod powierzchnią ziemi, popiół spadał do kadzielnicy z łoskotem walącego się spalonego domu. Aromat kadzidła wpełzał mi do lewego nozdrza niczym gąsienica i wypełzał prawym. Pod podwyższeniem stał piecyk z brązu, w którym mistrz Men spalił zwitek papierowych pieniędzy ofiarnych. Płomienie przypominały złote motyle o skrzydełkach pokrytych złocistym pudrem, a płatki spalonego papieru niczym czarne motyle wzbijały się w powietrze, trzepotały, po czym zmęczone padały na śnieg i błyskawicznie ginęły. Mistrz Men padł na kolana i złożył czołobitny pokłon śnieżnemu księciu, po czym nakazał wzrokiem braciom Wang, by podnieśli mnie znowu. Mistrz wręczył mi drewniane berło, owinięte złotym papierem, zakończone czymś w rodzaju miseczki z cynfolii – insygnium władzy śnieżnego księcia. Zamachałem nim – czy w powietrze wzbije się wielki tuman śniegu? Kiedy mistrz Men wybrał mnie na śnieżnego księcia, opowiadał mi, że śnieżne targi zapoczątkował jego nauczyciel, mistrz Chen, któremu zadanie to powierzył sam Laozi. Spełniwszy ten rozkaz, pełen wszelkich cnót i wielce zasłużony mistrz Chen uleciał w niebiosa i stał się Nieśmiertelnym. Zamieszkał na wielkiej górze o wierzchołku sięgającym chmur, gdzie żywił się orzeszkami pinii i pił źródlaną wodę; latał w powietrzu od sosny do sosny, od topoli do topoli, a stamtąd do swojej jaskini. Potem mistrz Men wyjaśnił mi bardzo szczegółowo obowiązki śnieżnego księcia. Pierwszy z nich, czyli zasiadanie na ołtarzu i przyjmowanie hołdów, już wypełniłem i właśnie rozpoczynałem kolejne zadanie, czyli przegląd całego śnieżnego targu. Dla śnieżnego księcia były to najbardziej ekscytujące chwile. Kilkunastu mężczyzn w czarno-czerwonych strojach, z pustymi rękami, naśladowało gestami muzyków grających na trąbkach, suona, rożkach i miedzianych gongach. Niektórzy wydymali policzki, jakby dmuchali w trąbki, a grający na gongach, trzymając lewe ręce w górze, prawymi markowali uderzenia w instrumenty. Czynili to dokładnie co trzy kroki; dźwięk nieistniejących gongów wydawał się nieść bardzo daleko. Bracia Wang, dźwigając moją lektykę, sprężynowali i kołysali się na nogach. Mijani ludzie nagle przerywali swoje bezgłośne targi, prostowali się z rękami wzdłuż ciała i przyglądali się szeroko otwartymi oczyma pochodowi śnieżnego księcia. Wszystkie te twarze, znajome i obce, na śnieżnobiałym tle nabierały intensywnej barwy – rumiane miały kolor daktyli, ciemne – kawałków węgla drzewnego, żółte – bryłek pszczelego wosku, zielonkawe – szczypiorku. Wymachiwałem swoim berłem w kierunku tłumów, a ludzie rozbiegali się w popłochu, machając rękami, otwierając usta w niemym krzyku, lecz nikt ani nie śmiał, ani nie miał ochoty wydobyć głosu. Do moich uświęconych obowiązków, powierzonych mi przez mistrza Mena, należało zakrycie ust komukolwiek, kto odważyłby się odezwać, miseczkowatym zakończeniem mojego berła, za pomocą którego następnie należało wyrwać śmiałkowi język.