Выбрать главу

Wśród wrzeszczącego bezgłośnie tłumu odnalazłem matkę, Najstarszą Siostrę i Ósmą Siostrę. Była z nimi też Sha Zaohua i Sima Liang. Mojej kozie, oprócz ciepłej osłony na wymiona, nałożono na pysk uszytą z białego płótna maseczkę w kształcie stożka i zawiązano ją za uszami białą tasiemką. Cała rodzina śnieżnego księcia miała obowiązek przestrzegać nakazu milczenia; koza także. Pomachałem im swoim berłem, a oni w odpowiedzi unieśli ręce w geście pozdrowienia. Mały nicpoń Sima Liang ułożył palce w kółka i przyłożył dłonie do oczu, udając, że obserwuje mnie przez lornetkę. Twarz Sha Zaohua miała świeże, żywe kolory, niczym ryba z głębin oceanu.

Na śnieżnym targu sprzedawano najróżniejsze rzeczy; każdy rodzaj towaru miał swoje osobne miejsce. Moja milcząca gwardia honorowa zaprowadziła mnie najpierw na targ butów. Sprzedawano tu wyłącznie słomiane sandały, uplecione z miękkiej trawy, takie, w jakich mieszkańcy Północno-Wschodniego Gaomi chadzali przez całą zimę. Hu Tiangui, ojciec pięciu synów, z których czterech zginęło na wojnie, a piąty został zesłany na przymusowe roboty, z soplami lodu na brodzie, z głową obwiązaną białą chustką i z konopną torbą, przewieszoną przez ramię, stał zgarbiony, podpierając się wierzbową laską i wystawiał dwa brudne palce drugiej ręki w niemym targu ze znakomitym wyplataczem sandałów, Qiu Huangshanem. Na to Qiu wystawił trzy palce, odpychając dwa palce Hu Tianguia. Hu znowu uparcie wyciągnął swoje dwa palce, a Qiu po raz drugi pokazał trzy. I tak targowali się jeszcze trzy razy, aż wreszcie Qiu Huangshan, robiąc bolesną, skrzywdzoną minę, odwiązał z całego sznurka butów jedną parę zielonych, uplecionych z samych końcówek pędów, marnej jakości sandałów. Hu Tiangui otworzył usta w niemej wściekłości. Uderzył się w pierś, pokazał w niebo, a potem na ziemię – nie miałem pojęcia, co to może oznaczać, ale na pewno coś znaczyło. Pogrzebał laską w stercie butów i wyciągnął z niej jedną porządną parę koloru wosku, solidną, o grubych podeszwach, uplecioną z korzeni. Qiu Huangshan odtrącił laskę Hu Tianguia i podstawił mu cztery wyciągnięte palce pod nos. Hu znowu pokazał na niebo, potem na ziemię; torba na jego ramieniu majtała się przy każdym ruchu. Schylił się i odwiązał wybraną parę sandałów, pomiętosił je palcami, po czym strząsnął ze stóp stare, zniszczone buty z odklejającymi się podeszwami. Podpierając się laską, wsunął trzęsące się, czarniawe stopy do nowych sandałów. Następnie wyciągnął z kieszeni spodni zmięty banknot i rzucił Qiu Huangshanowi. Z wściekłą miną, przeklinając bezgłośnie, Qiu Huangshan tupnął ze złością, lecz podniósł pognieciony banknot, rozpostarł go, złapał za róg i jął wymachiwać nim w powietrzu, pokazując wszystkim dokoła. Niektórzy kiwali głowami współczująco, na twarzach innych pojawiły się głupie uśmieszki. Podpierając się laską, Hu Tiangui poczłapał maleńkimi kroczkami, przebierając nogami sztywnymi jak patyki. Nie czułem żadnej sympatii do Qiu Huangshana, człowieka, którego język dorównywał zręcznością jego palcom; miałem cichą nadzieję, że gniew zaślepi go na tyle, że nie wytrzyma i w końcu coś powie, a ja wtedy mógłbym skorzystać ze swoich tymczasowych uprawnień i wyrwać mu język za pomocą swojego berła. Lecz bystry Qiu najwyraźniej odgadł moje myśli. Wcisnął różowy banknot w zwisające z nosideł sandały, z pewnością wcześniej przygotowane na ten cel i zdjął je. Zauważyłem, że były już wypchane kolorowymi banknotami. Wystawił rękę i pokazał palcem po kolei zgromadzonych wokoło sprzedawców sandałów, którzy spoglądali na mnie z przymilnymi minami, wskazał pełne banknotów buty, po czym rzucił je ku mnie pełnym szacunku gestem. Sandały odbiły mi się od brzucha i wylądowały u moich stóp. Wypadło z nich kilka banknotów, ozdobionych wizerunkami pękatych owiec, stojących bezczynnie, jakby czekały na strzyżenie albo na rzeź. Gdy ruszyłem naprzód, w moją stronę pofrunęło kolejnych kilka par wypchanego pieniędzmi obuwia.

Na targu spożywczym Fang Meihua, wdowa po Zhao Szóstym, gorączkowo smażyła na płaskiej patelni nadziewane bułeczki. Jej syn i córka siedzieli na trzcinowej macie owinięci pledem i rozglądali się na wszystkie strony, przewracając czworgiem oczu. Przed paleniskiem stało kilka zniszczonych stolików, przy których ukucnęło sześciu handlarzy matami i zajadało bułeczki, zagryzając czosnkiem. Bułeczki przyrumienione po obu stronach na złoty kolor były tak gorące, że aż syczały w ustach mężczyzn; z każdym kęsem sączył się z nich czerwony olej. Inni sprzedawcy bułeczek i placków niemal nie mieli klientów i stali bezczynnie, postukując w swoje woki i spoglądając zazdrośnie w stronę straganu wdowy Zhao.

Gdy przejeżdżałem obok w swojej lektyce, wdowa Zhao przykleiła do bułeczki banknot, wycelowała w moją twarz i rzuciła. Uchyliłem się w ostatniej chwili, a bułeczka trafiła Wanga Gongpinga prosto w środek klatki piersiowej. Z przepraszającym spojrzeniem wdowa Zhao wytarła ręce w tłustą ścierkę. Miała ziemistą twarz i głęboko osadzone oczy w ciemnosinych obwódkach.

Wysoki, chudy mężczyzna wychynął zza straganu z żywymi kurami; spłoszone ptaki gdakały nerwowo, a staruszka, właścicielka straganu, skinęła głową w jego stronę. Mężczyzna miał dziwaczny chód – cały był sztywny jak patyk i maszerował równo, jakby z każdym krokiem usiłował zakorzenić się w ziemi. Był to Zhang Tianci, zwany Staruszkiem Niebo, który parał się niezwykłym zajęciem: przyprowadzaniem zmarłych do rodzinnej wioski. Miał niesamowity dar, dzięki któremu sprawiał, że wracali do domu na własnych nogach. Gdy ktokolwiek z Północno-Wschodniego Gaomi zmarł w innej wiosce, proszono Zhanga Tianci, by przyprowadził zmarłego do domu, a gdy zdarzyło się, że ktoś z obcych stron umarł w Północno-Wschodnim Gaomi, także proszono go o pomoc w wyprawieniu go z powrotem do rodzinnej wsi. Jak tu nie podziwiać człowieka, który potrafił sprawić, że zmarli wędrowali przez tysiąc gór, przeprawiali się przez tysiąc wód? Jego ciało wydzielało dziwną woń, a na jego widok nawet najgroźniejsze psy uciekały z podkulonymi ogonami, gdzie pieprz rośnie. Zhang Tianci usiadł na ławce tuż przed patelnią wdowy Zhao i wystawił dwa palce. Z wymiany gestów między nimi wynikało jasno, że chciał zjeść aż dwie patelnie bułek, czyli w sumie pięćdziesiąt sztuk – nie dwie, nie dwadzieścia, lecz pięćdziesiąt. Wdowa uwijała się więc jak w ukropie, by sprawnie obsłużyć swojego brzuchatego klienta. Jej twarz promieniała, a oczy pozostałych handlarzy miotały zielone iskry. Miałem nadzieję, że któryś z nich się odezwie, lecz nawet zawiść nie potrafiła otworzyć ich zaciętych ust.