Zhang Tianci siedział spokojnie, przypatrując się wdowie przy pracy. Jego ręce spoczywały spokojnie na kolanach; z pasa zwisała mu czarna szmaciana sakwa. Nikt nie wiedział, co w niej trzyma. Późną jesienią podjął się wielkiego zadania – miał przyprowadzić handlarza noworocznych obrazków, który zmarł w wiosce Aiqiu w Północno-Wschodnim Gaomi, do jego rodzinnego domu na terytorium Guandong. Syn handlarza, ustaliwszy z Zhangiem cenę, zostawił mu swój adres i sam udał się przodem, by się przygotować na przyjęcie ojca. Droga wiodła przez wiele gór i wszyscy wątpili, czy Zhang Tianci kiedykolwiek wróci z tej podróży. Jednak udało mu się – wyglądał, jakby niedawno dotarł. Może jego czarna sakwa była pełna pieniędzy? Miał niemożliwie zdarte konopne sandały, z których wystawały nabrzmiałe palce, podobne do małych ziemniaków; jego nogi w kostkach były grube jak krowie piszczele. Młodsza siostra Dzięcioła, Zezowata Hua, przechodząc obok mojego orszaku z wielką głową kapusty w rękach, rzuciła mi uwodzicielskie spojrzenie czarnych oczu. Jej dłonie były czerwone od mrozu. Gdy zbliżyła się do straganu wdowy Zhao, ręce starszej kobiety zaczęły dygotać. Spojrzenia kobiet się spotkały, oczy obu poczerwieniały ze złości – były zaciętymi wrogami. Lecz nawet widok zabójczyni jej własnego męża nie mógł sprawić, by wdowa Zhao złamała panujący na śnieżnym targu zwyczaj milczenia. Czułem, że jej krew gotuje się ze złości. Wdowa Zhao miała jednak pewną rzadką umiejętność – emocje nigdy nie przeszkadzały jej w prowadzeniu interesów. Napełniła gorącymi bułeczkami sporą białą miskę i postawiła przed Zhangiem. Klient wyciągnął rękę – wdowa zamyśliła się, po czym uderzyła się w czoło tłustą od oleju dłonią na znak, że zrozumiała swoje karygodne przeoczenie. Sięgnęła do naczynia, wyciągnęła dwie wielkie, czerwone główki czosnku i położyła je gościowi na wyciągniętej dłoni, następnie napełniła małą czarną miseczkę olejem sezamowym z ostrą papryczką i postawiła przed nim ten specjalny przysmak. Inni handlarze przyglądali się temu z wielką dezaprobatą, zielonkawe błyski w ich oczach wyrażały surową krytykę przesadnej gorliwości wobec klienta. Zhang Tianci tymczasem spokojnie, powoli obierał czosnek, czekając, aż bułeczki ostygną. Następnie zaczął starannie ustawiać białe, obrane ząbki na stole w równym szeregu, według wielkości – od czasu do czasu zamieniał niektóre z nich miejscami, dążąc do idealnego porządku. Dopiero gdy w swojej lektyce zacząłem się zbliżać do targu kapuścianego, z daleka dostrzegłem, że Zhang Tianci zaczął jeść – „opychać się w szalonym tempie" byłoby właściwszym określeniem.
Pod pagodą stała maleńka pustelnicza chatka. Nie służyła medytacjom ani modłom – po prostu stała sobie obok świątyni. W powietrzu unosiła się subtelna woń kadzidła. Przed dużą kadzielnicą ustawiono spory drewniany kocioł, pełen czystego, nieskazitelnie białego śniegu, a za nim stołek – tron dla śnieżnego księcia. Usiadłem, przypominając sobie natychmiast o moim ostatnim, najbardziej ekscytującym zadaniu.
Mistrz Men podniósł cienką kotarę, zasłaniającą wnętrze pustelniczej chatki i wszedł do środka. Zakrył mi twarz płachtą białego jedwabiu. Już wcześniej pouczył mnie, że w czasie wypełniania tego obowiązku nie wolno mi podnosić zasłony. Wreszcie usłyszałem, że mistrz cicho opuszcza chatę. Pozostał mi tylko szmer własnego oddechu, bicie serca oraz skwierczenie palących się kadzideł. Z zewnątrz dochodziło skrzypienie ludzkich kroków na śniegu.
Rozległ się cichy odgłos kroków dziewczyny. Przez półprzejrzystą zasłonę dostrzegłem niewyraźny zarys jej dużej sylwetki i poczułem woń palonej świńskiej szczeciny. Najprawdopodobniej dziewczyna nie pochodziła z wioski Dalan, możliwe, że była z Piaszczystych Wzgórz – mieszkała tam rodzina trudniąca się wyrobem pędzli. Skądkolwiek przyszła, śnieżny książę miał obowiązek traktować wszystkich jednakowo. Zanurzyłem dłonie w kotle, by święty, czysty śnieg zmył z nich wszelkie zanieczyszczenia. Następnie uniosłem ręce i wyciągnąłem je przed siebie. Zgodnie ze zwyczajem, kobieta, która miała w nadchodzącym roku urodzić dziecko i chciała, by jej piersi były zawsze zdrowe i pełne mleka, powinna podnieść ubranie i obnażyć sutki na spotkanie z rękami śnieżnego księcia. I tak właśnie się stało: dwa ciepłe, miękkie kawały mięsa spoczęły w moich lodowatych dłoniach. Poczułem oszałamiający, ciepły prąd, który przechodził przez ręce i rozpływał się po całym moim ciele. Dziewczyna nie mogła powstrzymać przyśpieszonego oddechu. Jej piersi niczym dwa rozgrzane gołąbki przysiadły na chwilę w moich dłoniach, po czym odleciały.
Pierwsza para piersi zniknęła, ledwie zdążyłem jej dotknąć. Byłem trochę zawiedziony, lecz mimo to, wciąż pełen nadziei, zanurzyłem ręce w śniegu, by przywrócić im czystość i świętość. Czekałem z niecierpliwością na następną parę. Gdy nadejdzie, nie mogę pozwolić, by odleciała ot, tak. Kiedy pojawiły się kolejne piersi, chwyciłem je twardymi dłońmi. Były małe i delikatne, ani zbyt miękkie, ani zbyt twarde, przypominały bułeczki świeżo wyjęte z bambusowego koszyka do gotowania na parze. Nie widziałem ich, lecz byłem pewien, że są białe i lśniące. Ich brodawki przypominały dwa maleńkie grzybki. Ściskając je, w myślach powtarzałem modlitwę o wszystko, co najlepsze. Pierwsze ściśnięcie – obyś powiła tłuściutkie trojaczki. Drugie ściśnięcie – niech twoje mleko tryska jak woda ze źródełka. Trzecie ściśnięcie – niech twoje mleko będzie słodkie jak poranna rosa. Dziewczyna cicho jęknęła i cofnęła się. Byłem rozczarowany, smutny i zawstydzony. Chcąc wymierzyć sobie karę, włożyłem ręce w śnieg tak głęboko, że palcami dotknąłem gładkiego dna, i wyjąłem je dopiero wtedy, gdy straciłem czucie aż do połowy ramion. Śnieżny książę ponownie uniósł swoje czyste ręce w geście błogosławieństwa dla wszystkich kobiet Północno-Wschodniego Gaomi. Byłem przygnębiony i zrezygnowany aż do chwili, gdy następna para piersi, rozkołysana i obwisła, wskoczyła mi w dłonie. Dotykałem ich, a one gdakały jak niespokojne kury, pokrywając się gęsią skórką. Ująłem między palce duże, zmęczone brodawki i po chwili cofnąłem dłonie. Oddech kobiety, który miał woń rdzy, przeniknął przez zasłonę. Śnieżny książę wszystkich traktuje jednakowo. Niech się spełnią twoje życzenia: jeśli chcesz syna, powij syna, jeśli chcesz córkę, powij córkę, jeśli chcesz mieć mnóstwo mleka – miej mnóstwo mleka. Twoje piersi będą zdrowe, lecz jeśli pragniesz odzyskać młodość, śnieżny książę nie może ci w tym dopomóc.
Czwarta para piersi przypominała przepiórki o brązowych piórkach, twardych dziobach, krótkich, grubych szyjach i wybuchowych charakterach. Podziobały mi wnętrza dłoni.
Piąta para piersi miała w sobie gniazda os, które za moim dotknięciem wypełniły się bzyczeniem. Osy obijały się o ścianki gniazd, rozgrzewały je, łaskocząc mnie w dłonie. Podarowałem im całe mnóstwo dobrych życzeń.
Tego dnia dotykałem około stu dwudziestu par piersi. Doznawałem najróżniejszych odczuć i wrażeń, które nakładały się na siebie, warstwa po warstwie, niczym przewracane kolejno karty książki. Wszystkie te wyraźne, czyste doznania zostały jednak zmącone przez pewnego jednorożca. Spowodował on wielkie trzęsienie ziemi w skarbcu mojej pamięci, ryjąc ją niczym nosorożec, niczym dziki bawół, który wdarł się do mojego warzywnego ogródka.
Wyciągnąłem przed siebie ręce, napuchnięte i przez to niemal pozbawione czucia, i czekałem na następną parę piersi, by wypełnić po raz kolejny obowiązek śnieżnego księcia. Piersi nie zjawiały się, lecz usłyszałem znajomy chichot. Rumiane policzki, czerwone wargi, czarne oczy jak paciorki… była to Stara Jin. Stanęła mi przed oczyma jej młoda, uwodzicielska twarz.