Gdy lewą ręką dotknąłem jej lewej, pełnej piersi, prawa trafiła w pustkę – miałem już dowód, że to rzeczywiście ona. Pociągająca wdowa, właścicielka sklepiku z olejem sezamowym, której o mało nie rozstrzelano podczas wiecu walki klas, poślubiła potem najbiedniejszego mężczyznę w wiosce, bezdomnego, bez kawałka ziemi – żebraka Jednookiego Fanga Jina, stając się dzięki temu żoną biednego chłopa. Jej mąż miał jedno oko, ona miała jedną pierś – jakby Niebiosa przeznaczyły ich dla siebie. Stara Jin wcale nie była stara, a o jej wyjątkowym stylu uprawiania miłości krążyły opowieści wśród mężczyzn w wiosce; od czasu do czasu dochodziły one także i do moich uszu, lecz niewiele z tego rozumiałem. Dotknąłem jej piersi lewą ręką, a ona swoją lewą ręką chwyciła i przyciągnęła także moją prawą dłoń. Objąłem wyjątkowo obfitą pierś, poczułem spory ciężar. Stara Jin prowadziła moje dłonie, a ja badałem jej skórę, cal po calu. Pierś była samotnym szczytem, wznoszącym się po prawej stronie klatki piersiowej kobiety. Górna połowa okazała się łagodnym zboczem, dolna – nieco obwisłą półkulą. Spośród wszystkich piersi, jakich dotykałem, ta miała najwyższą temperaturę – gorąca jak kogut chory na ospę, niemal iskrzyła. Gładka i śliska, byłaby jeszcze bardziej śliska, gdyby nie jej wysoka temperatura. Dolna, obwisła półkula przypominała kształtem brzuch przewróconego dzbana na wino; na szczycie sterczała lekko zadarta do góry brodawka, to miękka, to twarda niczym gumowy pocisk. Pozostawiła mi na dłoni kilka kropel chłodnej cieczy. Nagle przypomniałem sobie słowa pewnego handlarza jedwabiu, zasłyszane przy straganie z sandałami. Mały człowieczek twierdził, że Stara Jin jest jak papaja – za każdym dotknięciem sączy się z niej biały płyn. Czy to pierś Starej Jin była papają? Co prawda, nigdy w życiu nie widziałem papai, ale wyobrażałem sobie, że owoce te są raczej paskudne i mają w sobie coś demonicznego. Pierś Starej Jin wytrąciła mnie z normalnego trybu wykonywania obowiązków śnieżnego księcia. Moje dłonie były jak gąbki, w które wsiąkało jej ciepło; ona także wyraźnie czerpała dużą przyjemność z mojego dotyku. Postękując jak prosię, objęła moją głowę; rozgrzana pierś parzyła mnie w policzek. Usłyszałem szept:
– Mój ty chłopczyku… Mój kochany syneczku…
Reguła śnieżnego targu została złamana.
Jedno jedyne wypowiedziane głośno słowo mogło przynieść nieszczęście.
Na placyku przed domkiem mistrza Mena zaparkował trawiasto-zielony dżip. Wyskoczyło z niego czterech funkcjonariuszy bezpieki w zielonkawych mundurach z naszytymi na piersiach białymi znakami. Ze zwinnością panter wdarli się do domku mistrza Mena, skąd po kilku minutach wywlekli zakutego w srebrzyste kajdanki taoistę. Wchodząc posłusznie do samochodu, spojrzał na mnie z rozpaczą, lecz nie wyrzekł ani słowa.
Trzy miesiące później przywódca reakcyjnej sekty taoistycznej, zwany mistrzem Menem, który regularnie dawał tajne sygnały innym szpiegom, strzelając ze szczytu góry, został rozstrzelany w stolicy powiatu, przy moście Duchów. Jego ślepy pies biegł po śniegu za dżipem, dopóki celny strzał siedzącego w wozie żołnierza nie roztrzaskał mu czaszki.
29
Kichnąłem głośno i obudziłem się. Na tłusto lśniącą ścianę padał złoty blask lampki olejnej. Matka siedziała pod lampą, głaszcząc ogniste futro łasicy; na jej kolanach leżała para połyskujących niebieskawo nożyc. Puszysty ogon łasicy podskakiwał w jej rękach. Na ławie pod kangiem siedział człowiek o zakurzonej twarzy, przypominającej małpi pysk, ubrany w wojskowy mundur w kolorze khaki. Przygnębiony, drapał się okaleczonymi palcami w siwą głowę.
– To ty, Jintong? – spytał ostrożnie; w jego czarnych oczach zalśniła litość i czułość.
– Jintong, to jest… twój starszy kuzyn, Sima… – rzekła matka.
Okazało się, że to Sima Ting. Co się z nim stało przez tych kilka lat? Gdzie się podział Sima Ting, naczelnik naszej miejscowości, który stał dziarsko na swojej wieży obserwacyjnej z sosnowych bali, żwawy jak tygrys, energiczny jak smok? Gdzie się podziały jego palce, czerwone jak marchewki?
Gdy tajemniczy jeździec przestrzelił głowy małych Simy Feng i Simy Huang, Sima Ting wyskoczył z oślego koryta w zachodnim skrzydle naszego domu niczym karp z wody. Strzał zakłuł go w uszy jak igła; nasz gość zaczął biegać w kółko po domu niby zniecierpliwiony osioł. Nagle tętent kopyt przetoczył się falą przez nasz zaułek. Muszę uciekać, pomyślał Sima Ting, nie mogę ukrywać się tu dłużej, czekając na pewną śmierć. Z włosami pełnymi pszenicznych łusek przeskoczył przez mur naszego podwórza od południowej strony i wylądował na czworakach w psiej kupie. Usłyszał jakieś hałasy, dochodzące z głębi zaułka, popełznął w stronę stogu zeszłorocznego siana i schował się za nim. W sianie spotkał kwokę z jaskrawoczerwonym grzebieniem, znoszącą właśnie jajo; w chwilę potem usłyszał ciężki łoskot i trzask rozbijanych drzwi. Kilku rosłych mężczyzn o twarzach skrytych za czarnymi zasłonami zbliżyło się do muru i wielkimi stopami w szmacianych butach o solidnych podeszwach zaczęło deptać po rosnącym wzdłuż niego zielsku i trawie. Wszyscy trzymali czarne pistolety maszynowe i emanowali niepowstrzymaną siłą. Gdy przeskakiwali nad murem, niczym stado czarnych jaskółek, przypominali straż przyboczną jakiejś ważnej osoby. Sima Ku zastanawiał się, dlaczego mieli zasłonięte twarze, lecz gdy później dowiedział się o śmierci Simy Feng i Simy Huang, w jego otępiałym umyśle otworzyła się szczelina, przez którą wdarł się blask zrozumienia, i wiele spraw nagle stało się jasnych. Mężczyźni wskoczyli na podwórze. Sima Ting, chroniąc głowę, a resztę ciała pozostawiając na pastwę losu, dał nura w kopę siana i tam czekał na rozwój sytuacji.
– Drugi to Drugi, a ja to ja – powiedział Sima Ting do siedzącej pod lampą matki. – Traktujmy nas obu oddzielnie, szwagierko.
– W takim razie jesteś jego Starszym Wujem. Jintong, to Sima Ting, twój Starszy Wuj.
Zanim z powrotem zapadłem w sen, ujrzałem, jak Sima Ting wyjmuje z kieszeni złocisty medal i podaje matce.
– Już odpokutowałem za swoje winy, szwagierko – powiedział nieśmiało, zduszonym głosem.
Sima Ting wyczołgał się ze stogu siana i wymknął się z wioski pod osłoną nocy. Dwa tygodnie później wcielono go do oddziału noszowych, gdzie dźwigał nosze wraz z pewnym młodzieńcem o ciemnej twarzy.
Słuchałem, jak paple w nieskończoność o swoich niezwykłych przygodach, zupełnie jak dzieciak, który opowiada niestworzone historie, by odwrócić uwagę od swoich psot. Głowa matki kołysała się w świetle lampy, złocisty blask zalewał jej twarz, kąciki ust miała lekko uniesione, jakby w drwiącym uśmieszku.
– Wszystko, co mówię, to szczera prawda – rzekł Sima Ting urażonym tonem. – Widzę, że mi nie wierzysz, ale tego wielkiego medalu chyba nie zrobiłem sobie sam, jak myślisz? Dostałem go za narażanie życia.
Szczęknęły nożyce tnące skórę łasicy.
– Bracie Sima – rzekła matka – czy ktoś tu posądza cię o kłamstwo?
Sima Ting wraz z młodzieńcem o ciemnej twarzy biegł truchtem po równinie, dźwigając postrzelonego w klatkę piersiową komendanta drużyny. Nad ich głowami latały lśniące szmaragdowo samoloty. Świetliste smugi, ciągnące się za pociskami artyleryjskimi i kulami karabinów cięły nocne niebo, rysując na nim gęstą, nieustannie zmieniającą się ognistą sieć. Towarzyszące wybuchom rozbłyski magnezji huczały w powietrzu jak błyskawice, oświetlając pobrużdżoną ziemię pod stopami tragarzy i zamarznięte pola ryżowe. Tragarze co sił w nogach rozbiegli się po polu. Żałosne jęki rannych żołnierzy wznosiły się i opadały w zimnej ciemności nocy. Oddział prowadziła ostrzyżona na pazia kobieta. Z latarką zakrytą skrawkiem czerwonego jedwabiu w ręku stała w samym środku pola, wołając: „Nie rozbiegać się! Nie rozbiegać się! Ratować rannych!" Jej głos ochrypł od krzyku, upodabniając się do dźwięku szorstkich podeszew, trących o suchy żwir. Światło eksplozji zabarwiło jej twarz na zielonkawo. Wokół szyi miała zawiązany brudny ręcznik, a w talii skórzany pas, z którego zwisały ręczne granaty z drewnianymi uchwytami i blaszany kubek. Była energiczna jak smok i żwawa jak tygrys. Odziana w płaszcz w czerwonobrunatnym kolorze sosu sojowego, przez cały dzień rozkazywała swoim podkomendnym, którzy biegali tam i z powrotem wzdłuż pierwszej linii frontu, fruwając za nimi jak motyl, zaskakujący o tej porze roku. Fale gorącego powietrza, wywoływane przez tysięczne eksplozje, zamieniły pokrytą trzema calami lodu zimę w ciepłą wiosnę. W dzień Sima Ting znalazł kwiat mlecza, rosnący w miejscu, gdzie ciepła krew stopiła śnieg. Z okopów buchała gorąca para; zbici w grupki żołnierze posilali się ryżem i śnieżnobiałymi bułkami, gotowanymi na parze, chrupiąc przy tym ze smakiem żółtą cebulę. Smakowite zapachy spowodowały, że głodny Sima Ting zaczął się ślinić. Tragarze siedli na ułożonych w sterty noszach, wyciągnęli ze swoich paczuszek z prowiantem zlodowaciałe bryłki gotowanego sorga i zaczęli je ogryzać, marszcząc brwi. W jednym z okopów pani komendant-motyl śmiała się i rozmawiała z jakimś oficerem. Mężczyzna miał pistolet zatknięty za pas, a jego twarz wydała się Simie Tingowi dziwnie znajoma. Nie przerywając radosnej pogawędki pani i pan oficer wyszli z pachnącego ziemią okopu i zbliżyli się do niego.