– Towarzysze, pan komendant Lu przybył do nas wszystkich z wizytą! – oznajmiła pani komendant.
Tragarze wstali służbiście. Sima Ting przyglądał się oficerowi o daktylowoczerwonej twarzy i gęstych brwiach, usiłując sobie przypomnieć, skąd go zna.
– Siadajcie wszyscy, siadajcie, proszę! – rzekł oficer uprzejmie.
Tragarze usiedli i zabrali się z powrotem do gryzienia swoich bryłek sorga.
– Dziękuję wam wszystkim – kontynuował oficer. – To był ogromny wysiłek, towarzysze.
Tragarze przeważnie milczeli, kilku śmielszych odkrzyknęło:
– I dla pana komendanta!
Sima Ting cały czas nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widział tego oficera.
Dowódca z troską przyglądał się skromnemu posiłkowi i podartym butom tragarzy, jego twarz, twardą jak drewno sandałowe, spowiła pajęcza sieć łagodności.
– Łączność! – zawołał.
Bystry młody żołnierzyk przybiegł do niego wzdłuż okopu niczym dziki królik.
– Powiedz Staremu Tianowi, niech przyśle tu resztę bułek! – rozkazał.
Żołnierzyk popędził jak wicher.
Kucharz przyniósł im cały koszyk bułek.
– Towarzysze – przemówił komendant – dokładajcie starań, a gdy już rewolucja zwycięży, codziennie będziecie jeść bułeczki!
Komendant osobiście rozdał bułki, każdemu po jednej, do każdej dodając cebulę. Gdy wręczał parującą bułeczkę Simie Tingowi, iskry zamigotały w oczach obu mężczyzn. Sima Ting z radością przypomniał sobie, skąd zna oficera o daktylowoczerwonej twarzy – był to Lu Siódmy, który przed laty był dowódcą plutonu mułów w batalionie Simy Ku. Lu Siódmy także rozpoznał Simę Tinga. Chwycił go mocno za ramiona i rzekł półgłosem:
– Panie starosto, jakże miło pana widzieć!
Simę Tinga lekko zakręciło w nosie i już chciał coś powiedzieć, lecz Lu Siódmy zwrócił się do pozostałych tragarzy:
– Towarzysze! Dziękuję wam! Gdyby nie wasza pomoc, nasze zwycięstwo nie byłoby możliwe!
Kiedy zaczęła się ofensywa, Sima Ting i jego partner kulili się w drugim rzędzie okopów, nasłuchując przeraźliwych gwizdów nadlatujących stadami pocisków artyleryjskich oraz odległych huków eksplozji. Zabrzmiał dźwięk trąbki i okrzyki żołnierzy, ruszających do ataku. Pani komendant stała i wołała:
– Wstawać, wstawać! Dalej, pomagać rannym!
Wydostała się z okopu, wymachując granatem. Pocisk z karabinu nadfrunął niczym szarańcza, wylądował za nią i zarył się w ziemi; unosiła się znad niego cieniutka smużka białego dymu. Pani komendant zbladła, lecz na jej twarzy nie było śladu strachu. Noszowi stanęli na chwiejnych nogach w okopie, który sięgał im do piersi i natychmiast instynktownie się pochylili. Jeden z nich, niski, wygramolił się na zewnątrz; grad pocisków natychmiast zabębnił w zamarzniętą ziemię wokół niego. Żołnierz wturlał się z powrotem do okopu.
– Pani komendant! Pani komendant! Dostałem! – krzyczał. Pani komendant wskoczyła do okopu.
– Gdzie? Gdzie dostałeś? – spytała.
– W krocze… Gorąco mi tam…
Pani komendant postawiła go na nogi, zmarszczyła swoje piękne brwi, pociągnęła nosem i oznajmiła z przyganą:
– Ty niedojdo, zesrałeś się w spodnie! – Uderzyła młodego żołnierza swoim ręcznym granatem. – Jazda, towarzysze, wychodzić! – zwróciła się do pozostałych. – Sami mocni faceci, chyba nie jesteście gorsi od baby, co?
Noszowi zaczęli bezładnie gramolić się na górę. Sima Ting podniósł się i spojrzał na swojego towarzysza, który leżał na dnie okopu i dygotał.
– Co się dzieje, stary? – spytał, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Schylił się i odwrócił go – twarz żołnierza była sinoczerwona, zęby zaciśnięte; z jego ust wydobywały się dziwaczne dźwięki oraz białe bąbelki piany.
– Co się tak guzdrzesz, Sima Ting? Masz pietra? – spytała pani komendant, surowo marszcząc brwi.
– Pani komendant… – wykrztusił Sima Ting -…on chyba ma atak padaczki…
– Też sobie moment wybrał, cholera jasna! – Klnąc pod nosem, pani komendant wskoczyła do okopu i kopnęła rzucającego się młodego człowieka. Reakcji nie było. Postukała go granatem w kolano, z podobnym skutkiem, po czym zaczęła nerwowo chodzić w kółko niczym piękna tygrysica, zamknięta w klatce. Zerwała z brzegu okopu garść suchej trawy i wepchnęła młodemu do ust. – Jedz, jedz. Podobno epileptycy powinni jeść trawę. No, jedz! – irytowała się, upychając kłąb trawy drewnianą rączką od granatu.
Młodzieniec jęknął i otworzył cielęce oczy.
– No, dobry miałam pomysł! – oznajmiła pani komendant z satysfakcją. – A teraz wstawaj, Xu Bao i ruszaj nosić rannych!
Młody chłopak, zwany Xu Bao, podniósł się z wysiłkiem, przytrzymując się brzegu okopu. Wciąż miał drgawki; mięśnie jego twarzy dygotały jak ranne robaki. Gdy gramolił się na zewnątrz, kończyny Xu Bao zdawały się całkiem miękkie i pozbawione sił. Sima Ting sam wyciągnął nosze i pomógł mu wyjść. Xu Bao uśmiechnął się do niego wzruszająco; ten bolesny uśmiech zranił serce Simy Tinga niczym sztylet.
Dźwigając nosze, podążali truchtem za przygarbioną panią komendant. Pokrywający ziemię śnieg zamienił się w błoto; łuski syczały w mokrej papce. Latały pociski, kolumny białego dymu wyrastały w oddali. Grunt drżał pod stopami od potężnego huku. Żołnierze parli naprzód za czerwoną flagą niby potężna fala. Przed nimi, za usypanym z ziemi murem, karabiny maszynowe ujadały niczym wściekłe psy, rozpościerając w powietrzu całe wachlarze ognistych jęzorów, które ścinały atakujących żołnierzy jak kosy. Rozstawione za murem miotacze pluły ognistymi smokami, które turlały się po ziemi. Pochwyceni w płomień napastnicy rozpoczynali bezładny taniec, wydając wrzaski, od których włos jeżył się na głowie. Ci, którym udało się wydostać z brzucha ognistego smoka, padali na ziemię i turlali się z krzykiem, targając się za uszy i orząc paznokciami policzki; ci, którzy pozostali uwięzieni w ogniu, jeszcze przez chwilę podskakiwali jak szaleni, wykrzywiając twarze z bólu i przerażenia, po czym nagle nieruchomieli. Okropny odór rozchodził się po przesyconej wonią prochu równinie, drażniąc żołądki atakujących oraz noszowych, którzy posuwali się za nimi. W wąskim polu widzenia Simy Tinga żołnierze wyglądali jak spróchniałe patyki, przewracające się z łatwością, jeden po drugim. Jego partner przy noszach, chory na epilepsję Xu Bao, upadł, pociągając go za sobą. Gdy Sima Ting zarył przednimi zębami w błoto, usłyszał nad głową gwizd chmary kul, które powaliły kilku noszowych z tyłu. Miotacze ognia syczały, plując śliskimi, lepkimi, mokrymi strumieniami. Okrągłe, dymiące granaty przeciwczołgowe toczyły się po ziemi i co chwila wybuchały. Bum! Bum! Odłamki wielkości fasoli raniły i dziurawiły powietrze. O, mamo, nie przeżyję tego dnia! Chłopak z padaczką zakrył głowę rękami, wypinając w górę pośladki. Odłamki podarły mu watowane spodnie; z kilkunastu dziur rozmiarów pięści wyzierały brudne, czarniawe kłęby watoliny. Żołnierze szarżowali z krzykiem, zgięci wpół, strzelając z karabinów, depcząc po ciałach poległych i po śniegu stopniałym od krwi. Zagrzewani do boju dźwiękiem trąbki, podążali za podartą czerwoną flagą. Nieustraszeni, rzucali się na umocnienia i wspinali na mur po drabinach i linach. Kolejno padali na twardy, błękitnawy lód w zamarzniętym rowie, turlali się po nim i po omacku starali się odczołgać. Pani komendant leżała na brzuchu nieopodal Simy Tinga, z dłońmi w błocie; od strony jej pośladków szły smugi białego dymu. Jej watowane spodnie paliły się. Zaczęła się turlać, nabierając garściami błoto, którym usiłowała ugasić płomień. Żołnierze wspinali się na mur z ogłuszającym krzykiem; huki wystrzałów zlały się w jeden grzmot. Pani komendant wstała, przebiegła kilka metrów i upadła nagle z rozpostartymi rękami i nogami, wyraźnie cierpiąc, jakby została postrzelona. Znów poderwała się do biegu, pochylona niczym dojrzały kłos. Ze sterty ciał poległych wyciągnęła jednego człowieka. Z wielkim trudem, jak mrówka dźwigająca wielkiego owada, przeciągnęła ciało w stronę noszy Simy Tinga i Xu Bao. Był to komendant Lu, Lu Siódmy. W jego klatce piersiowej ziało kilka czerwonych dziur, z których płynęła krew i wydobywały się bąbelki powietrza; wewnątrz widoczny był szary fragment poruszającego się płuca.