Выбрать главу

– Co robisz? – zapytałem nieśmiało.

– Co ja robię? Ty bękarcie! – Białka oczu wierciły mu się w oczodołach jak trzepoczące ćmy. – Zamierzamy dać ci nauczkę, nieślubny synu rudego diabła!

– Co ja wam złego zrobiłem?

Gałąź Wu Deszczowej Chmury wylądowała na moim zadku, wywołując gorącą falę bólu. Po chwili cztery kije smagały mój kark, plecy, pośladki i nogi. Głośno zapłakałem. Wei Yangjiao wyciągnął wielki nóż o kościanej rękojeści i zamachał mi nim przed nosem.

– Zamknij się! Jak nie przestaniesz się drzeć, utnę ci język, wyłupię oczy i urżnę nos! – zagroził.

Nóż zalśnił lodowato w blasku słońca. Zamilkłem struchlały.

Przygwoździli mi pośladki kolanami do ziemi i łomotali mnie kijami w łydki. Byli jak stado czterech wilków, które rzucają się na owcę i gnają ją na dalekie pustkowie. Woda płynęła cicho kanałami z obu stron ścieżki, rozsiewając przykry zapach, coraz intensywniejszy z powodu nadchodzącego wieczoru; drobne pęcherzyki powietrza wypływały z głębiny na powierzchnię. Kilka razy odwracałem głowę, prosząc: „Starsi bracia, puśćcie mnie!", lecz moje błagania sprawiały, że okładali mnie jeszcze mocniej. Ledwie zapłakałem, Wei Yangjiao odpowiednio mnie uciszał. Nie miałem wyboru – musiałem w milczeniu znosić ich razy i pójść tam, dokąd mnie zagnają.

Przez kładkę z suchych łodyg zaprowadzili mnie w gęste zarośla rącznika. Pośladki miałem zupełnie mokre; nie miałem pojęcia, czy to krew, czy mocz. Ustawili się w szeregu, krwistoczerwone promienie słońca oświetlały ich sylwetki. Końcówki morwowych kijów, które nosiły już ślady zużycia, nabrały ciemnozielonej, niemal czarnej barwy. Pękate cykady ćwierkały ponuro na grubych, szerokich jak wachlarze liściach rączników, oczy łzawiły mi od drażniącej woni kwiatów tej rośliny.

– Powiedz, starszy bracie, co z nim zrobimy? – spytał układnym tonem Wei Yangjiao, zwracając się do Wu Deszczowej Chmury.

– Zdaje mi się, że trzeba go zabić – wymamrotał Wu, gładząc się po spuchniętym policzku.

– Nie, nie – wtrącił się Guo Qiusheng – mąż jego siostry jest zastępcą naczelnika, siostra też jest jakąś szyszką. Nie uszłoby to nam na sucho.

– Możemy go zabić i wrzucić trupa do Rzeki Czarnej Wody – zasugerował Wei Yangjiao. – Parę dni i zamieni się w przekąskę dla morskich żółwi. Nikt się nie dowie.

– Do morderstwa mnie nie mieszajcie – rzekł Ding Jingou. – Jego szwagier Sima Ku, ten tyran, który niejednego już załatwił, może się tu zjawić w każdej chwili. Jak zatłuczemy mu szwagierka, wybije do nogi całe nasze rodziny.

Gdy tak dyskutowali o mojej przyszłości, przyglądałem im się obojętnie, jakby mnie to nie dotyczyło. Nie bałem się ani też nie miałem ochoty uciekać. Znajdowałem się jakby w transie. Patrzyłem w dal, na południowy wschód, na łąki czerwone jak morze krwi i złotą górę Leżącego Byka, na nieskończone obszary ciemnozielonych pól. Brzegi płynącej na wschód, wijącej się jak smok Rzeki Czarnej Wody to kryły się za wysokimi źdźbłami, to prześwitywały wśród niższych; stada białych ptaków wyglądały jak wielkie płachty papieru, zawieszone nad niewidoczną powierzchnią wody. Zdarzenia z przeszłości, jedno po drugim, przepływały przez moje myśli. Nagle poczułem, że żyję na tym świecie chyba co najmniej sto lat.

– Zabijcie mnie. Już dosyć się nażyłem.

W ich oczach błysnęło zdumienie. Popatrzyli po sobie, a potem znów spojrzeli na mnie, jakby mnie nie dosłyszeli.

– No, załatwcie mnie! – powtórzyłem zdecydowanie, po czym rozpłakałem się.

Lepkie łzy popłynęły mi po policzkach i dostały się do ust; były słone jak rybia krew. Swoją prośbą chyba narobiłem im kłopotu. Znów popatrzyli na siebie nawzajem, jakby za pomocą spojrzeń wymieniali opinie. Posunąłem się jeszcze dalej:

– Błagam was, panowie – rzekłem afektowanym tonem – wykończcie mnie szybko, róbcie ze mną, co chcecie, byle to trwało jak najkrócej – nie chcę długo cierpieć…

– Myślisz, że się boimy cię zamordować, co? – zapytał Wu Deszczowa Chmura, chwytając mnie dłonią za brodę i patrząc mi prosto w oczy.

– Ależ nie, oczywiście, że się nie boicie. Proszę tylko, żebyście zrobili to jak najszybciej.

– Panowie, ten gość stawia nas w śliskiej sytuacji – rzekł Wu Deszczowa Chmura. – Wygląda na to, że bez mokrej roboty się nie obejdzie. Musimy skończyć, co zaczęliśmy – trzeba go załatwić i tyle.

– Jak chcesz, to go morduj – powiedział Guo Qiusheng. – Ja się do tego nie mieszam.

– Ej, co jest, buntujesz się? – spytał Wu, złapał go za barki i potrząsnął. – Jesteśmy jak cztery szarańcze na sznurku, niech nikt nie waży się myśleć o ucieczce! Tylko spróbuj się wymknąć, a wszyscy się dowiedzą, co zrobiłeś tej przygłupiej dziewczynie Wangów!

– Panowie, nie kłóćcie się – wtrącił się Wei Yangjiao. – Chodzi nam tylko o zlikwidowanie kogoś, nieprawdaż? Powiem szczerze: to ja załatwiłem tę staruszkę w wiosce Kamienny Mostek. Nic do niej nie miałem, chciałem tylko wypróbować nóż. Kiedyś wydawało mi się, że to musi być trudne – zabić człowieka, ale okazało się dziecinnie łatwe. Więc wbiłem jej ten nóż w pierś – wszedł jak w bryłkę tofu, po samą rękojeść – cium! Wyzionęła ducha, jeszcze zanim go wyciągnąłem, nawet nie pisnęła. – Otarł ostrze o spodnie. – O tak, patrzcie! – Pchnął nożem prosto w mój brzuch.

Zamknąłem słodko oczy; zdawało mi się, że widzę zieloną krew, tryskającą mi z brzucha prosto w ich twarze. Czym prędzej pobiegli do rowu i próbowali się umyć, nabierając wodę rękoma. Woda jednak przypominała przezroczysty, ciemnoczerwony syrop – nie nadawała się do zmywania krwi, ponieważ brudziła jeszcze bardziej. Krew buchała mi dalej z brzucha; po chwili zaczęły się wydobywać wnętrzności. Jelita popełzły po trawie w kierunku rowu, wpadły do wody i popłynęły z prądem. Matka z płaczem przypadła do rowu i zaczęła je wyławiać. Nawijając na przedramię zwój za zwojem, zbliżała się w moją stronę. Dysząc ciężko, obarczona sporym ciężarem, spojrzała na mnie ze smutkiem.

– Dziecko drogie, co się stało?

– Zabili mnie, mamo.

Matka uklękła i zaczęła wpychać wnętrzności do brzucha; jej łzy kapały mi na twarz. Ledwie wciśnięte do środka, moje niesforne jelita wyślizgiwały się z powrotem. Matka płakała ze złości; wreszcie udało jej się wpakować mi wszystko do jamy brzusznej. Wyjęła z włosów nitkę i igłę i zaszyła mi brzuch jak watowaną kurtkę. Poczułem dziwny skurcz bólu i otworzyłem oczy. Wszystko, co przed chwilą widziałem, było halucynacją. W rzeczywistości skopali mnie, obaliwszy na ziemię, po czym każdy z nich wyjął swój czerwony jak korzonek i prosty jak sadzonka organ reprodukcyjny – postanowili nasikać mi na twarz. Ziemia wirowała; czułem się, jakbym leżał w wodzie.

– Wujaszku! Wujaszku!

– Wujaszku! Wujaszku!

Głosy Simy Lianga i Sha Zaohua, jeden niski, drugi wysoki, dobiegały zza kępy rącznika. Otworzyłem usta, chcąc im odpowiedzieć, lecz natychmiast wypełnił je mocz. Moi oprawcy czym prędzej schowali swoje węże strażackie i podciągnęli spodnie, po czym błyskawicznie skryli się w zaroślach.

Sima Liang i Sha Zaohua stali w pobliżu kładki i krzyczeli dalej, niczym zagubiona Shangguan Yunü. Ich wołania odbijały się echem wśród pól, napełniając moje serce ściskającą gardło rozpaczą. Próbowałem się podnieść, lecz zanim wstałem, upadłem z powrotem.

– Tam jest! – krzyknęła przejęta Sha Zaohua.

Chwycili mnie za barki i postawili na nogi. Kołysałem się jak wańka wstańka. Sha Zaohua, zajrzawszy mi w twarz, z wrażenia otworzyła usta i wybuchnęła głośnym płaczem. Gdy Sima Liang dotknął moich pośladków, wrzasnąłem boleśnie. Spojrzał na swoją dłoń, całą we krwi i zielonym soku z morwy i zadzwonił zębami ze zgrozy.