– Łapcie Simę Ku! Przywódca obszarników Sima Ku wrócił! Łapcie Simę Ku!
Sima Ku pomógł wstać Simie Liangowi i Sha Zaohua, a potem matce.
– Ty… jesteś człowiekiem czy duchem? – spytała matka.
– Teściowo… – załkał Sima Ku i zamilkł.
– Tato, to naprawdę ty? – wykrzyknął głośno Sima Liang.
– Pięknie wyrosłeś, synu! – rzekł Sima Ku. – Teściowo – zwrócił się do matki – kto jeszcze mieszka w twoim domu?
– O nic nie pytaj! – rzuciła nerwowo matka. – Lepiej uciekaj stąd, szybko!
Od strony wioski dobiegło alarmujące bicie w gongi i ostry huk wystrzału.
Sima Ku złapał Wu Deszczową Chmurę.
– Ty bydlaku – wycedził – powiedz tym żółwiom w wiosce, że ktokolwiek odważy się podnieść rękę na krewnych Simy Ku, osobiście zamorduję go razem z całą rodziną i zwierzyną domową! Zrozumiano?
– Tak jest, zrozumiałem, zrozumiałem – potwierdził gorliwie Wu Deszczowa Chmura.
Sima Ku rozluźnił uchwyt, a Wu osunął się na ziemię.
– A teraz uciekaj prędko! O przodkowie… – Matka ponaglająco uderzała dłonią w ziemię.
– Tato, ja chcę iść z tobą… – płakał Sima Liang.
– Idź lepiej z babcią, synu kochany – sprzeciwił się Sima Ku.
– Tato, proszę cię, weź mnie ze sobą…
– Liang, nie przeszkadzaj ojcu. Pozwól mu odejść! – przekonywała matka.
Sima Ku uklęknął przed matką, złożył jej czołobitny pokłon.
– Matko! – rzekł głosem pełnym żalu. – Powierzam ci go. Swojego długu wobec ciebie nie zdołam już spłacić w tym życiu. Musisz poczekać na następne!
– Nie zdołałam ocalić Simy Feng i Simy Huang. Proszę, nie żyw do mnie nienawiści… – zapłakała matka.
– To nie twoja wina. Ich śmierć już pomściłem.
– Odejdź już. Biegnij daleko, leć wysoko. Każda wina, każda zemsta pociąga za sobą następną, jeszcze straszniejszą…
Sima Ku wstał i wśliznął się do pieca. Po chwili wybiegł na zewnątrz z trzcinową peleryną na ramionach i karabinem maszynowym w ręku, lśniące srebrzyście wstęgi amunicji wisiały mu u pasa. Błyskawicznie zniknął wśród szeleszczącego sorga.
– Powiem ci jeszcze jedno. Biegnij daleko, leć wysoko! – wołała za nim matka. – I nie zabijaj już nikogo po drodze!
Na pole sorga powrócił spokój. Blask księżyca jak woda zalewał ziemię. Ludzki gwar niczym fala napłynął od strony wioski.
W stronę starego pieca biegła bezładna grupa pod przewodnictwem Wei Yangjiao, składająca się z funkcjonariuszy wioskowej milicji i okręgowej służby bezpieczeństwa, niosących lampiony, pochodnie, strzelby i włócznie ozdobione czerwonymi frędzlami. Otoczyli piec, jakby urządzali pokaz siły. Oficer bezpieki nazwiskiem Yang, z protezą zamiast nogi, oparł się o stertę niewypalonych cegieł i ogłosił przez megafon:
– Sima Ku! Poddaj się! Nie uciekniesz daleko!
Wołał tak przez dłuższą chwilę, a w piecu nadal panowała nieruchoma cisza. Oficer Yang wyjął pistolet i oddał dwa strzały, celując w mroczne wnętrze pieca. Kule odbijały się od ścian z wibrującym łoskotem.
– Dajcie mi granat! – zawołał Yang w stronę ludzi z tyłu.
Jeden z milicjantów przypełzł do niego jak jaszczurka, wyciągnął zza pasa dwa ręczne granaty o drewnianych uchwytach i wręczył oficerowi. Oficer Yang wyciągnął zawleczkę, zamachnął się i wrzucił granat do wnętrza pieca, po czym położył się na ziemi twarzą do dołu, czekając na eksplozję. Wreszcie nastąpił wybuch. Yang rzucił kolejny granat, który także eksplodował. Fala uderzeniowa rozeszła się daleko; w piecu zapanowała jeszcze głębsza cisza. Yang krzyknął przez megafon:
– Sima Ku, rzuć broń, a przerwiemy ogień! U nas jeńcy są dobrze traktowani!
W odpowiedzi na jego wołania rozlegało się jedynie ciche ćwierkanie świerszczy i odległe kumkanie żab w rowach.
Yang odważył się wstać. Z megafonem w jednej ręce, a pistoletem w drugiej, wrzasnął:
– Za mną!
Dwóch dzielnych milicjantów, jeden uzbrojony w strzelbę, drugi we włócznię, ruszyli pochyleni za oficerem Yangiem. Jego sztuczna noga poskrzypywała z każdym chwiejnym krokiem. Jak gdyby nigdy nic, wkroczyli do wnętrza starego pieca i już po chwili byli z powrotem na zewnątrz.
– Wei Yangjiao! – huknął oficer Yang. – Jesteś tu?
– Przysięgam na Niebiosa, że widziałem Simę Ku, jak wychodził z tego pieca – rzekł Wei Yangjiao. – Skoro mi pan nie wierzy, zapytajcie tamtych!
– Czy to był Sima Ku? – spytał Yang, spoglądając na Wu Deszczową Chmurę i Guo Qiushenga; Ding Jingou leżał zemdlony na ziemi. – Nie pomyliliście się czasem?
Wu Deszczowa Chmura, zerkając trwożliwie na pole sorga, wyjąkał:
– Taak, to był on…
– Czy był sam? – dopytywał się Yang.
– Tak, był sam.
– Uzbrojony?
– Chyba… miał karabin maszynowy… i amunicję, cały był owinięty amunicją…
Ledwie Wu Deszczowa Chmura wypowiedział te słowa, oficer Yang i jego kilkudziesięciu milicjantów padało na ziemię jak skoszona trawa.
33
W kościele zorganizowano wystawę edukacji klasowej. Gdy tylko długa kawalkada uczniów stanęła przed bramą, wszyscy jak na komendę wybuchnęli płaczem. Lament setek uczniów – szkoła podstawowa w Dalanie była już wtedy centralną szkołą podstawową dla całego powiatu Północno-Wschodniego Gaomi – wstrząsnął ulicą. Nowo przybyły dyrektor szkoły, stojący na kamiennych stopniach przed kościołem, oznajmił z obcym akcentem:
– Proszę o spokój, uczniowie, proszę o spokój!
Wyjął szarą chusteczkę, przyłożył do oczu, a następnie wydmuchał nos.
Grupa uczniów ucichła, podążyła gęsiego za nauczycielem do wnętrza kościoła i ustawiła się ciasno w kwadracie narysowanym kredą na podłodze. Na wszystkich ścianach wisiały kolorowe obrazy malowane tuszem; każdemu towarzyszyło kilka zdań komentarza.
W czterech rogach sali stały cztery przewodniczki, trzymające w dłoniach wskaźniki. Pierwszą z nich była nasza nauczycielka muzyki, Ji Jadeitowa Gałązka, która poniosła surową karę za pobicie ucznia. Miała żółtawą twarz o zrezygnowanym wyrazie; jej piękne, żywe oczy stały się martwe i obojętne. Na podium pastora Malloya stał nowy naczelnik okręgu ze strzelbą na plecach. Ji Jadeitowa Gałązka pokazywała wskaźnikiem obrazy i posługując się staranną pekińską wymową, odczytywała napisy pod nimi.
Pierwszych kilkanaście rysunków przedstawiało środowisko naturalne Północno-Wschodniego Gaomi, jego historię i stosunki społeczne w czasach przed wyzwoleniem. Na kolejnym rysunku widniał kłąb splątanych jadowitych węży o szkarłatnych rozwidlonych językach. Na głowach węży wypisano nazwiska – jedna z nich, wyjątkowo duża, nosiła nazwisko ojca Simy Ku i Simy Tinga.
– W jarzmie ucisku tych dwóch ssących krew ludu, śmiercionośnych węży – recytowała płynnie, obojętnym tonem Ji Jadeitowa Gałązka – mieszkańcy Północno-Wschodniego Gaomi żyli w rozpaczy, pozbawieni nadziei i traktowani gorzej niż zwierzęta pociągowe.
Wskaźnik przesunął się na rysunek przedstawiający starą kobietę o twarzy podobnej do wielbłądziego pyska, ze zniszczonym koszykiem i żebraczą laską w rękach, w towarzystwie małej, chudej jak mała małpka dziewczynki, trzymającej rąbek jej podartej kurtki; poczerniałe liście dryfowały rzędami ku ziemi z lewego górnego rogu obrazu, sugerując zimną i wietrzną pogodę.