– Mamo, jeśli on umrze, to czy ja będę musiała umrzeć razem z nim?
– Co za bzdury! – zganiła ją matka. – Nawet jakbyście byli małżeństwem, nikt nie kazałby ci razem z nim umierać!
Po dwunastym z kolei pytaniu Laidi matka straciła cierpliwość.
– Laidi, czy ty masz jakąś godność? – rzuciła ostro. – Zadałaś się z nim raz, szwagierka poszła do łóżka ze szwagrem, wstyd i tyle!
Laidi oniemiała.
– Zmieniłaś się, mamo – powiedziała wreszcie.
– Owszem, zmieniłam się – potwierdziła matka – i jednocześnie wcale się nie zmieniłam. Przez ostatnich kilkanaście lat Shangguanowie rodzili się i umierali niczym szczypiorek – na miejsce ściętych źdźbeł wyrastały nowe. Tam gdzie jest życie, musi być i śmierć. Umierać jest łatwo, to życie jest naprawdę trudne. Im dłużej żyjesz, tym bardziej chcesz żyć. Im bardziej boisz się śmierci, tym zacieklej walczysz o życie. Chcę dożyć tego dnia, kiedy moje dzieci i wnuki wreszcie wypłyną na powierzchnię. Macie sprawić, że będę z was dumna!
Omiotła po kolei twarze nas wszystkich spojrzeniem mokrych, a zarazem płonących gniewem oczu, wreszcie zatrzymała się na mnie, jakbym to ja był jej największą nadzieją, co wprawiło mnie w wielki popłoch. Oprócz niezłej pamięci do czytanek i umiejętności w miarę czystego odśpiewania Pieśni wyzwolenia kobiet, nie miałem żadnych mocnych stron. Byłem płaczliwy, bojaźliwy i słaby jak wykastrowany baran.
– Słuchajcie uważnie, dzieci. Idziemy pożegnać człowieka, który był niezłym draniem, ale i prawdziwym mężczyzną. Kiedyś tacy jak on trafiali się co siedem, osiem lat. Obawiam się, że rasa ta wymrze wraz z nim.
Staliśmy całą rodziną na wale nad rzeką; wokół nas robiło się coraz puściej. Rzucano nam wiele ukradkowych spojrzeń. Sima Liang chciał się przepchnąć do przodu, lecz matka go zatrzymała.
– Liang, ty możesz patrzeć z daleka. Jeśli podejdziesz bliżej, tylko zamącisz mu w głowie.
Słońce stało już wysoko na niebie. Kilka ciężarówek sunęło ostrożnie przez most na Rzece Wodnego Smoka i wyjeżdżało na drugi brzeg przez przerwę w wale. Były pełne uzbrojonych żołnierzy w hełmach, o surowych minach, jakby za chwilę mieli się zmierzyć z groźnym przeciwnikiem. Wozy zatrzymały się obok namiotu, żołnierze powyskakiwali na ziemię parami, rozproszyli się i pośpiesznie uformowali gęsty kordon. Na koniec dwóch wysiadło z szoferki jednej z ciężarówek i otworzyło drzwiczki z tyłu platformy. Sima Ku, dobrze zbudowany mężczyzna z lśniącymi kajdankami na przegubach rąk, został wypchnięty na zewnątrz. Schodząc na ziemię, potknął się, lecz natychmiast podtrzymał go rosły członek eskorty, któremu z pewnością wcześniej wyznaczono to właśnie zadanie. Sima Ku pokuśtykał za żołnierzami na spuchniętych, zakrwawionych nogach, pozostawiając na ziemi cuchnące ślady. Zaprowadzili go do namiotu i weszli z nim na podwyższenie. Przybysze z innych wiosek, którzy nigdy przedtem nie widzieli Simy Ku i wyobrażali go sobie jako króla zabójczych demonów, pół człowieka, pół bestię o sinej gębie i wielkich kłach, czuli się nieco rozczarowani. Wysoki mężczyzna w średnim wieku z ogoloną głową i dużymi, smutnymi oczyma nie wyglądał ani trochę groźnie. W gruncie rzeczy sprawiał wrażenie uczciwego, dobrego człowieka, co budziło u wielu poważne wątpliwości, czy służba bezpieczeństwa nie pojmała niewłaściwej osoby.
Proces odbył się szybko. Sędzia odczytał listę przestępstw popełnionych przez Simę Ku, a następnie ogłosił wyrok śmierci. Kilku żołnierzy sprowadziło go z podwyższenia. Namiot z mat przesłonił ich na moment, lecz wkrótce pojawili się znowu, po jego wschodniej stronie. Skazaniec chwiał się, co sprawiało, że podtrzymujący go pod ramiona żołnierze gubili krok. Zatrzymali się nad słynnym stawkiem, gdzie tradycyjnie zabijano ludzi. Sima Ku odwrócił się w stronę rzeki. Być może nas zauważył, być może nie. Sima Liang zawołał głośno „Tato!", lecz matka szybko zakryła mu usta dłonią i szepnęła do ucha:
– Liang, posłuchaj babki, zachowuj się cicho. Babcia wie, że jest ci bardzo smutno, ale najważniejsze, by nie niepokoić teraz twojego ojca. Pozwólmy mu w spokoju, bez trosk, stawić czoło tej ostatniej próbie.
Słowa matki niczym zaklęcie w mgnieniu oka zamieniły wściekłego wilczka w łagodną owieczkę.
Dwóch mocno zbudowanych żołnierzy chwyciło Simę Ku za ramiona i siłą odwróciło go twarzą w kierunku stawu. Deszczówka, która zbierała się w nim od trzydziestu lat, przypominała olej cytrynowy; w lustrze wody odbijała się zniszczona twarz Simy Ku z nowymi bliznami na policzkach. Stał tyłem do żołnierzy, spoglądając na powierzchnię stawu. Zobaczył niezliczone odbicia twarzy kobiet, poczuł ich unoszące się nad wodą zapachy. Nagle ogarnęło go uczucie słabości; jego spokojne dotąd serce zalały burzliwe fale emocji. Odwrócił się siłą i zwrócił się ostrym tonem do zdumionego szefa wydziału prawnego powiatowego biura bezpieczeństwa oraz do zawodowych strzelców, którzy potrafili zabijać bez mrugnięcia okiem:
– Nie pozwolę strzelać sobie w plecy!
Patrząc w zastygłe twarze swoich katów, doznał przeszywającego bólu blizn na policzkach.
Dumny Sima Ku poczuł żal na wspomnienie wydarzeń poprzedniego dnia.
Kiedy przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości przekazał mu wiadomość o wyroku śmierci, przyjął ją z radością. Urzędnik zapytał go, czy ma jakieś życzenia, a on pogładził zarost na brodzie i oznajmił:
– Chciałbym, żeby przyszedł golarz i mnie ogolił.
– Przekażę to zwierzchnikom – odrzekł urzędnik.
Zjawił się golarz ze swoją skrzyneczką i z drżeniem wszedł do celi skazańca. Bez ceregieli ogolił mu głowę, po czym zabrał się do zarostu. Ogoliwszy połowę, zaciął Simę Ku w policzek. Sima wrzasnął z bólu, a golarz przeraził się tak bardzo, że wyskoczył z celi i schował się za dwóch uzbrojonych strażników.
– Włosy ma grubsze od kolców jeża – oznajmił, pokazując stępioną brzytwę. – Cała poszczerbiona. Broda jest jeszcze gorsza, zarost gruby jak ciernie. On skupia swoją energię w cebulkach włosowych!
Golarz pozbierał narzędzia i chciał odejść, lecz Sima Ku krzyknął za nim:
– Co to ma znaczyć, ty psie? Mam się spotkać z moimi przodkami z ogoloną do połowy gębą?
– Brodę masz już wystarczająco twardą, skazańcze, a jeszcze skupiasz tam całą energię! – oburzył się golarz.
– Synu – rzekł Sima Ku, nie wiedząc, czy ma się śmiać, czy płakać. – Nie mam pojęcia, o co ci chodzi z tą energią. Nie miej pretensji do trawy, gdy nie umiesz się na nią wysikać.
– A to twoje stękanie to co, jak nie skupianie energii? – odparł bystro golarz. – Nie jestem głuchy!
– Ty idioto! Jęczę z bólu!
– Panie majster, rób pan swoją robotę – odezwał się jeden ze strażników. – Wysil się pan trochę i ogol człowieka do końca.
– Nie da rady. Musicie zawołać lepszego speca – oznajmił golarz.
– Diabli cię nadali – westchnął Sima Ku. – Skąd się biorą tacy partacze? Zdejmijcie mi te kajdanki, chłopcy, to sam się ogolę.
– Co to, to nie! – odmówił stanowczo strażnik. – Jeśli nam przy okazji uciekniesz albo popełnisz samobójstwo, wszystko będzie na nas.
– Pieprzyć wasze matki! – zezłościł się Sima Ku. – Zawołajcie tu swojego szefa – zażądał, pobrzękując kajdankami o stalowe kraty w oknie.
Nadbiegła pani oficer służby bezpieczeństwa.
– O co się awanturujesz, Sima Ku? – spytała.