Matka w jednej chwili zapomniała o tym, że właśnie prowadzą ją na publiczną paradę. Ta kobieta, która wychowała całe stado córek, teściowa wielu słynnych zięciów, strąciła z głowy spiczastą czapkę i kuśtykając na maleńkich stopach, popędziła w stronę stawu.
– Ludzie! Jak możecie tak stać i patrzeć, jak człowiek ginie? – rzuciła potępiająco w stronę gapiów.
Ściągnęła bambusową miotłę z czyjegoś straganu i stanęła na śliskim brzegu stawu.
– Hej, Fang! Fang, siostrzeńcze! – wołała. – Postradałeś zmysły? Łap szybko tę miotłę, wyciągnę cię na brzeg!
Słona woda zapewne nie przypadła do gustu Fangowi Shixianowi, bo stracił ochotę na topienie się. Złapał koniec miotły i wypełzł na brzeg jak oskubany kurczak. Wargi miał sine, z trudem obracał gałkami ocznymi, nie mógł mówić. Matka zdjęła własną kurtkę i zarzuciła mu na ramiona. W matczynym ubraniu wyglądał tak komicznie, że ludzie nie wiedzieli, czy się śmiać, czy płakać.
– Siostrzeńcze, wkładaj buty i biegnij szybko do domu. Leć tak szybko, żeby się spocić, bo inaczej zamarzniesz na śmierć – nakazała matka.
Fang miał palce tak zesztywniałe z zimna, że nie był w stanie wzuć butów. Kilku ludzi, zarażonych matczyną dobrocią, rzuciło się do pomocy i poniosło go biegiem do domu; jego sztywne jak patyki nogi ciągnęły się po ziemi.
Odziana jedynie w białą koszulę z cienkiego płótna, matka stała, obejmując się ramionami i odprowadzała wzrokiem ciągniętego Fanga Shixiana. Wiele pełnych podziwu spojrzeń skierowało się w jej stronę. Shangguan Jintong miał zupełnie inne odczucia co do postępku matki. Pamiętał doskonale, że był to ten sam Fang Shixian, który rok wcześniej kierował wioskową strażą ochrony zbiorów. Codziennie, gdy kończył się dzień pracy, stał przy wejściu do wioski i przeszukiwał koszyki i kieszenie wszystkich członków komuny. Pewnego dnia matka, wracając z pola, podniosła z drogi jeden słodki ziemniak i włożyła do swojego koszyka. Fang Shixian znalazł go i oskarżył ją o kradzież. Matka wyparła się, a ten drań spoliczkował ją dwa razy tak mocno, że pociekła jej krew z nosa. Krew lała się na białą koszulę, tę samą, którą miała na sobie w tej chwili. Komu by przeszkadzała śmierć tego próżniaka, który zadzierał nosa tylko dlatego, że zakwalifikowano go jako biednego chłopa? Uczucie, jakiego Jintong doznał w stosunku do matki, graniczyło z nienawiścią.
Przy wejściu do komunalnej rzeźni Jintong zobaczył Sha Zaohua, stojącą przed czerwoną tablicą z wypisanym żółtymi znakami sloganem. Był pewien, że miała coś wspólnego z nieszczęśliwym wypadkiem Fanga, a młody złodziejaszek musiał być jej uczniem. Skoro potrafiła ukraść diamentowy pierścionek prosto z palca księżniczki Moniki w pilnie strzeżonej restauracji „Morze Żółte", z pewnością nie interesowały jej robocze ubrania. To musiała być zemsta na niegodziwym człowieku, który pobił jej babcię. Shangguan Jintong natychmiast zmienił zdanie o Sha Zaohua. Zawsze uważał, że kradzież jest rzeczą naganną i była nią od zawsze. Teraz jednak doszedł do wniosku, że Sha Zaohua postąpiła słusznie. Oczywiście bycie złodziejem kur i psów nie jest niczym chwalebnym, ale ktoś taki jak Sha Zaohua, słynny na cały świat, zasługuje na podziw. Pomyślał z zadowoleniem, że rodzina Shangguan zyskała kolejną chorągiew, łopoczącą dumnie na wietrze.
Młody przywódca czerwonogwardzistów, bardzo niezadowolony z postępku matki, wziął do ręki megafon na baterię, rzecz już rzadko spotykaną w dzisiejszych czasach, lecz świetnie nadającą się do zastosowań rewolucyjnych i takim samym tonem, jak czynił to kilkadziesiąt lat wcześniej ważny ekspert do spraw reformy rolnej w Północno-Wschodnim Gaomi, oznajmił drżącym, to wznoszącym się, to opadającym głosem:
– Towarzysze… rewolucjoniści… czerwonogwardziści… towarzysze broni… biedni chłopi i średniozamożni chłopi… nie wolno wam… dać się omamić… fałszywej dobroci… reakcyjnej kontrrewolucjonistki… Shangguan Lu… która próbuje… nadać zły kierunek… naszej walce…
Młody przywódca czerwonogwardzistów, Guo Pingen, był maltretowanym synem dziwaka Guo Jingchenga, tego, który złamał nogę własnej żonie i nie pozwolił jej nawet zapłakać. Przechodząc obok ich domu, nieraz słyszało się odgłos uderzeń kijem i zduszone jęki kobiety. Raz pewien dobry człowiek nazwiskiem Li Wannian próbował tam wejść i uspokoić awanturnika, lecz ledwie zapukał do bramy, z podwórza nadleciał kamień i ugodził go skutecznie. Guo Pingen odziedziczył po ojcu okrucieństwo i niegodziwość. Odkąd zaczęła się „rewolucja kulturalna", zdążył już uszkodzić nerkę nauczycielowi Zhu Wenowi. Skończywszy swoją tyradę, zawiesił megafon na plecach, podszedł do Shangguan Lu i wymierzył jej kopniaka prosto w kolano.
– Na kolana! – zażądał.
Shangguan Lu krzyknęła boleśnie i uklękła, a Guo Pingen złapał ją za ucho.
– Wstawaj!
Ledwie się podniosła, kopnął ją znowu i przydusił stopą do ziemi. Wszystkie jego czynności były dokładną ilustracją popularnego sloganu: „Bij wrogów klasowych, aż padną na ziemię, a potem ich depcz".
Na widok bitej matki w sercu Shangguana Jintonga buchnęły płomienie gniewu. Zacisnął pięści i rzucił się na Guo Pingena, lecz ledwie podniósł na niego rękę, ten przygwoździł go swoim okrutnym spojrzeniem. Dwie głębokie bruzdy, zaczynające się w kącikach ust, przecinały brodę tego w rzeczywistości bardzo młodego chłopaka, upodabniając go do jakiegoś prehistorycznego gada. Jintong nieświadomie rozluźnił zaciśnięte pięści. Poczuł w sercu lodowaty dreszcz. Już chciał się odezwać, lecz Guo Pingen zamierzył się na niego, a czekające na wypowiedzenie słowa zmieniły się w żałosny jęk:
– Mamo!
Shangguan Jintong padł na kolana obok matki. Matka z trudem podniosła głowę i gniewnie spojrzała na syna.
– Wstawaj, niewydarzony niedołęgo!
Shangguan Jintong wstał. Guo Pingen polecił czerwonogwardzistom z kijami, gongami i bębnami zająć się znów eskortowaniem parady „byczych demonów i wężowych duchów" przez rynek. Za pomocą swojego elektrycznego megafonu próbował zachęcić wieśniaków do skandowania haseł razem z nim, lecz jego zniekształcony i wzmocniony głos podziałał na ludzi jak trucizna – znosili go z trudem, marszcząc brwi; nikt ani myślał się przyłączyć.
Shangguan Jintong wyobraził sobie, że jest piękny, słoneczny dzień, a on, dzierżąc w dłoni legendarny miecz Smoczych Źródeł, każe spędzić na wysokie podwyższenie Guo Pingena, Zhanga Pingtuana, Fanga Szczura, Liu Psa, Wu Deszczową Chmurę, Wei Yangjiao i Guo Qiushenga, a następnie rozkazuje im paść na kolana i szturcha ich końcem lśniącego błękitnym blaskiem ostrza…
– Wracaj! – wrzasnął jeden z dowódców czerwonogwardzistów, wymierzając mu cios pięścią w brzuch. – Chciałeś się wymknąć, co, sukinsynu?
Piękna wizja poruszyła Jintonga do łez, lecz uderzenie pięścią odegnało marzenia, przywracając go do bolesnej rzeczywistości. Jego przyszłe losy kryły się we mgle.
W tym momencie wybuchł konflikt między drużyną czerwonogwardzistów pod przywództwem Guo Pingena a Buntowniczą Drużyną Złotych Małp, kierowaną przez Wu Deszczową Chmurę. Obaj przywódcy początkowo poprzestawali na pojedynku słownym, lecz rosnąca temperatura sporu wkrótce doprowadziła do szarpaniny i bójki, która zamieniła się w regularną wojnę.