Выбрать главу

Część szósta

45

Zaczęła się pierwsza wiosna lat osiemdziesiątych. Shangguan Jintong, odpracowawszy swój wyrok, siedział zalękniony i zagubiony w najdalszym kącie poczekalni dworca autobusowego, czekając na autobus do Dalanu, stolicy Północno-Wschodniego Gaomi.

Słońce jeszcze nie wzeszło. Kilkanaście lamp wisiało na suficie chyba tylko dla ozdoby – wnętrze poczekalni oświetlały dwie bardzo słabe żarówki, jarzące się żółtawo w kinkietach. Na parunastu czarnych, długich ławkach wylegiwała się modna młodzież, chrapiąc donośnie i mamrocząc coś niewyraźnie przez sen. Jeden chłopak miał ugięte kolana i skrzyżowane nogi; nogawki spodni dzwonów wyglądały jak zrobione z blachy. Blady poblask świtu sączył się przez zakurzone szkło okien, rozjaśniając powoli wnętrze. Shangguan Jintong, patrząc na stroje leżących jak kłody młodzieńców, czuł powiew nowej epoki. Upstrzona plwocinami, brudnymi skrawkami papieru, a gdzieniegdzie nawet cuchnącymi plamami moczu podłoga była ułożona z dobrej jakości marmuru. Ściany zamieszkane przez chmary tłustych much wyłożono wzorzystą, kolorową zmywalną tapetą. Dla Shangguana Jintonga, który dopiero co opuścił ziemianki w obozie pracy, wszystko to było czymś świeżym i nowym, co dodatkowo wzmagało jego niepokój i zagubienie.

Jasne promienie słońca wpadły do cuchnącej, zatłoczonej poczekalni; ludzie zaczęli się poruszać. Potargany, pryszczaty młodzieniec usiadł na ławce, podrapał się w stopę pomiędzy palcami, przymknął oczy, wyciągnął zgniecionego papierosa z filtrem i zapalił go plastikową zapalniczką. Zaciągnął się, wypuścił kłąb dymu, po czym splunął żółtą flegmą. Nasunął buty i machinalnie wtarł plwocinę podeszwą w podłogę. Poklepał po pośladku leżącą obok dziewczynę, która poruszyła się, wydając kilka słodkich westchnień.

– Autobus! – krzyknął chłopak.

Dziewczyna podniosła się leniwie, przetarła oczy zaczerwienionymi dłońmi i ziewnęła przeciągle. Zorientowawszy się, że towarzysz ją oszukał, poczęstowała go kuksańcem, po czym jęknęła i położyła się z powrotem. Shangguan Jintong przyjrzał się jej młodej, pucołowatej twarzy z tłusto lśniącym, krótkim nosem, rzucił okiem na brzuch wyglądający spod różowej koszulowej bluzki, z odciśniętymi śladami zgięć materiału na białej skórze. Przyglądał się, jak młodzieniec bezceremonialnie wsunął jej pod bluzkę lewą rękę z elektronicznym zegarkiem na przegubie i głaskał niemal płaskie piersi. Dojmujące poczucie odstawienia na boczny tor wgryzało się w serce Jintonga niczym poczwarka żerująca na liściach morwy. Nagle po raz pierwszy w życiu zaświtała mu myśclass="underline" „O Niebiosa, mam już czterdzieści dwa lata, nie zdążyłem nawet dorosnąć, a już stałem się człowiekiem w średnim wieku!" Czułe gesty młodzieńca sprawiły, że jego obserwator oblał się wstydliwym rumieńcem i odwrócił głowę. Poczucie bezlitosnego upływu czasu zabarwiło jego melancholijny nastrój jeszcze głębszym smutkiem. Jego myśli gnały niczym koła pędzącego wozu: „Przeżyłem czterdzieści dwa lata swojego życia i co przez ten czas osiągnąłem? Moja przeszłość jest jak wąska, zasnuta oparem ścieżka pośród dalekich łąk; gdy spoglądam za siebie, widzę ledwie na kilka metrów – dalej jest już tylko mgła. Przeżyłem beznadziejną, godną pogardy, budzącą żal i wstręt połowę życia. Druga połowa zaczęła się w dniu wyjścia na wolność. Co mnie teraz czeka?"

Gdy kierownictwo obozu pracy oznajmiło, że jego wyrok dobiegł końca i że może już wracać do domu, Jintong poczuł się opuszczony. Ze łzami w oczach prosił:

– Panie kierowniku, czy nie moglibyście pozwolić mi zostać tutaj na zawsze?

Urzędnik, który przekazał mu wiadomość, spojrzał na niego ze zdumieniem i pokręcił głową.

– Zostać tu? Ale po co?

– Bo nie wiem, jak mam dalej żyć. Jestem do niczego, nikomu niepotrzebny…

Urzędnik podał mu papierosa i ogień, poklepał go po plecach i rzekł:

– Idź, stary. Tam na wolności jest lepiej niż tu.

Jintong, który nigdy nie palił, zaciągnął się głęboko i rozkasłał straszliwie; z oczu pociekły mu łzy.

Kobieta o zaspanych oczach, ubrana w granatowy strój roboczy i czapkę z dużym daszkiem, przeszła obok niego z szufelką w lewej i miotłą w prawej ręce, niedbale zgarniając niedopałki i skórki owoców. Na jej twarzy malowało się znudzenie i niechęć. Nogą albo miotłą poszturchiwała leżących na podłodze ludzi.

– Wstawać! Wstawać! – pokrzykiwała, wmiatając rozlany mocz prosto na nich.

Ci, których zdołała zmusić pokrzykiwaniami i poszturchiwaniami do wstania, przeciągali się i rozprostowywali kości. Pozostali po chwili podnieśli się pośpiesznie, poczęstowani ciosem miotły albo szufli. Kobieta czym prędzej pozabierała gazety służące im za siedziska. Jintong, który wcisnął się w kąt, też nie uniknął reprymendy.

– Odsuń się pan, czyś pan ślepy?

Czujność, której nauczył się przez piętnaście lat obozu, kazała mu błyskawicznie odskoczyć na bok. Kobieta z niezadowoleniem wskazała na jego płócienną torbę podróżną.

– A to czyje? – rzuciła oskarżycielskim tonem. – Zabrać to!

Jintong posłusznie podniósł torbę, która zawierała cały jego dobytek. Dopiero gdy kobieta zamiotła parę razy jego kąt, postawił bagaż na podłodze i usiadł.

W przeciwległym kącie leżała sterta śmieci. Sprzątaczka wrzuciła tam odpadki z szufelki i odeszła; chmara much zamieszkujących stertę z głośnym bzyczeniem wzbiła się w powietrze i po chwili opadła z powrotem. Jintong zauważył, że w ścianie od strony parkingu, gdzie zatrzymywały się autobusy, otwarto kilkanaścioro małych drzwiczek, nad którymi wisiały tabliczki z numerami kursów i miejscowościami docelowymi. Za nimi ciągnęły się żelazne poręcze, między którymi ludzie ustawiali się w kolejkach do skasowania biletu. Na samym końcu poczekalni udało mu się znaleźć wyjście do autobusu numer 831, jadącego do Dalanu i Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. W kolejce stało już kilkanaście osób. Niektórzy z tych ludzi palili, inni rozmawiali, jeszcze inni siedzieli na walizkach i patrzyli tępo w przestrzeń. Jintong wyjął bilet i stwierdził, że powinien się zgłosić do autobusu o siódmej trzydzieści, a elektroniczny zegar na ścianie poczekalni wskazywał ósmą dziesięć.

Przeraziło go podejrzenie, że jego autobus już odjechał. Ze swoją zniszczoną torbą podróżną ustawił się w kolejce za mężczyzną o zimnej, ponurej twarzy, trzymającym czarną walizkę ze skóry. Ukradkiem przyglądał się podróżnym stojącym przed nim. Dostrzegał coś znajomego w ich twarzach, lecz nie potrafił sobie przypomnieć żadnego nazwiska; oni także rzucali mu zaskoczone i zaciekawione spojrzenia. Nie miał pojęcia, co robić. Bardzo chciał spotkać kogoś z rodzinnej wioski, lecz jednocześnie bał się zostać rozpoznanym. Sprzeczne uczucia sprawiały, że ze zdenerwowania pociły mu się dłonie. Zapytał niepewnie człowieka obok:

– Towarzyszu… To jest autobus do Dalanu?

Mężczyzna zmierzył go od stóp do głów badawczym spojrzeniem, zupełnie jak strażnicy z obozu. Poczuł się niczym mrówka na patelni. Uświadomił sobie, że nawet we własnych oczach wyglądał jak wielbłąd w stadzie owiec, prawdziwe dziwadło. Poprzedniego wieczoru, w brudnej publicznej toalecie, zobaczył w zamglonym lustrze swoje odbicie: wielka głowa, porośnięta ni to rudymi, ni to jasnymi kręconymi włosami, łysiejące skronie. Był pryszczaty jak ropucha, na twarzy miał pełno zmarszczek; wielki, czerwony nos wyglądał, jakby ktoś go przed chwilą uszczypnął; grube wargi okalał brązowawy zarost. Pod krytycznym spojrzeniem mężczyzny czuł się poniżony i brudny, pot z wnętrza dłoni spływał mu już na palce. W odpowiedzi na jego pytanie nieznajomy wskazał ruchem ust tabliczkę z czerwonym napisem nad wyjściem.