Wjechał czterokołowy wózek pchany przez tłustą kobietę w białym, mocno poszarzałym z przodu stroju roboczym.
– Bułeczki, bułeczki nadziewane, bułeczki z dymką i wieprzowiną, gorące bułeczki, świeżo pieczone bułeczki! – nawoływała cienkim, dziecinnym głosikiem.
Wyglądała krzepko i zdrowo, zaróżowiona twarz lśniła tłustawym połyskiem; włosy miała poskręcane w maleńkie loczki niczym wełna pasanych przez Jintonga australijskich owiec. Jej dłonie wyglądały jak chlebki świeżo wyjęte z pieca, a palce jak kiełbaski.
– Ile za funta? – spytał młodzieniec w koszuli zapinanej na suwak.
– Nie sprzedaję na funty, tylko na sztuki.
– No to ile za sztukę?
– Dwa mao, pięć fenów.
– Poproszę dziesięć.
Kobieta zdjęła z bułek niegdyś białą, obecnie prawie czarną płachtę, z torby wiszącej z boku wózka wyciągnęła kawał pociętej starej gazety i metalowymi szczypcami nałożyła dziesięć bułek. Młody człowiek przeglądał gruby plik banknotów w poszukiwaniu drobnych. Wszystkie spojrzenia w poczekalni kierowały się na jego ręce.
– Nieźle się powodzi chłopom w Północno-Wschodnim Gaomi ostatnimi czasy – zauważył kwaśno mężczyzna ze skórzaną walizką.
Młodzieniec w koszuli na suwak, połykając spory kęs nadziewanej bułki, wybełkotał:
– Czyżbym widział w twoich oczach chciwość, mój stary Huangu? Skoro tak, wracaj do domu, wyrzuć swoją żelazną miskę na ryż i chodź ze mną sprzedawać ryby.
– A po co komu pieniądze? – odparł mężczyzna z walizką. – Pieniądze są jak groźny tygrys, schodzący z gór. Nie mam ochoty dać się pogryźć.
– Co ty opowiadasz, Huang – rzekł młody kpiącym tonem. – Psy gryzą, koty gryzą, nawet króliki, jeśli się je wystraszy, ale pieniądze? Nigdy nie słyszałem, żeby pieniądz pogryzł człowieka…
– Młody jesteś – rzekł człowiek z walizką – nie rozumiesz, co mam na myśli.
– Ej, stary Huangu, przestań robić z siebie mądralę tylko dlatego, że jesteś starszy. Nie masz co się bić po policzkach, żeby się zaokrągliły. Czy to nie wasz naczelnik ostatnio ogłaszał oficjalny komunikat, że chłopi mają się zająć handlem i bogacić się?
– Przyhamuj trochę, chłopcze – napomniał go człowiek z walizką. – Partia komunistyczna nie zapomina o swoich korzeniach, więc radzę ci, uważaj!
– Na co mam uważać?
– Na drugą reformę rolną! – powiedział starszy powoli i z naciskiem.
– A proszę bardzo, reformujcie sobie! Wszystko, co zarobię, wydaję na jedzenie, picie i dobrą zabawę, nie dostaniecie ode mnie ani grosza. Myślicie, że jestem taki głupi jak mój dziadek? Całe życie oszczędzał, najchętniej wcale by nie jadł ani nie srał, byle tylko kupić tych parę mu marnej ziemi. Przyszła reforma i co – został obszarnikiem, zaciągnęliście go na most i wpakowaliście mu kulkę. O nie, nie mam zamiaru powtarzać jego błędu. Nie będę oszczędzał, wszystko przejem. Kiedy nadejdzie wasza druga reforma, będę biednym chłopem jak się patrzy!
– Ile dni temu twojemu dziadkowi zdjęto etykietę obszarnika, co, Jinie Zhuzi? – spytał człowiek z walizką. – A ty już podskakujesz!
– Ech, Huangu, jesteś jak ta ropucha, co chce zatrzymać wóz: przeceniasz swoje siły! Idź i się powieś! Taka jest polityka państwa, nic na to nie poradzisz i tyle.
Żebrak w podartej kufajce, przewiązanej w pasie czerwonym kablem, trzymając w trzęsącej się dłoni wyszczerbioną miskę, zawierającą kilkanaście monet i parę banknotów, zbliżył się do człowieka z walizką i wyciągnął rękę.
– Starszy bracie, daj parę groszy… parę groszy… albo bułkę mi kup…
Mężczyzna cofnął się.
– Odejdź! – rzucił ze złością. – Ja też jeszcze nie jadłem śniadania!
Żebrak spojrzał na Shangguana Jintonga; w jego oczach zalśniła pogarda. Odwrócił się i podszedł nagabywać kogoś innego. Jintong wpadł w rozpacz. Shangguanie Jintongu, nawet żebrak nie chce mieć z tobą do czynienia! Żebrak tymczasem podszedł do młodzieńca w koszuli na suwak.
– Starszy bracie, ulituj się, daj parę groszy, kup bułkę…
– Twoja rodzina jest w jakiej klasie? – spytał młody.
– Biedni chłopi… Biedni chłopi od ośmiu pokoleń – odpowiedział żebrak po chwili.
– Pomaganie biednym chłopom to moja specjalność! – odrzekł ze śmiechem młody i wrzucił do żebraczej miski dwie ostatnie bułki w skrawku gazety zatłuszczonej wieprzowym łojem.
Żebrak od razu wepchnął sobie jedną z nich w usta; papier przykleił mu się do podbródka.
Nagle w poczekalni zrobiło się zamieszanie. Kilkunastu kontrolerów biletów w granatowych uniformach i takich samych czapkach z daszkiem, z kasownikami w rękach, wyłoniło się ze swojej pakamery. Na wszystkich twarzach widniał ten sam wyraz znudzenia, oczy lśniły zimną pogardą, jakby podróżni byli przedmiotem szczerej nienawiści kontrolerów. Ludzie natychmiast zaczęli tłoczyć się do okienek. Mężczyzna z elektrycznym megafonem stanął w korytarzu i oznajmił:
– Ustawić się w kolejce! Nie zaczniemy sprawdzać biletów, póki nie będzie kolejek! Uwaga, kontrolerzy, nie sprawdzać biletów bez kolejki!
Mimo to podróżni wciąż tak samo pchali się do przejść. Dzieci płakały w tłumie. Kobieta o ogorzałej twarzy, z małym chłopczykiem na ręku i dziewczynką na plecach, niosąca w ręku dwa koguty, głośno sklęła mężczyznę, który przepychał się obok niej. Mężczyzna nie zwrócił na nią uwagi i trzymając nad głową kartonowe pudło pełne żarówek, parł dalej do przodu. Kobieta kopnęła go prosto w pośladek, lecz on nawet nie odwrócił się w jej stronę.
Oszołomiony Jintong został wypchnięty z tłumu. Początkowo za nim stało kilku ludzi, teraz był ostatni. Zebrał w sercu tę odrobinę odwagi, jaka mu pozostała i trzymając mocno torbę, spróbował wepchnąć się między ludzi, lecz czyjś twardy łokieć wbił mu się w klatkę piersiową tak boleśnie, że zobaczył wszystkie gwiazdy, jęknął i osunął się na podłogę.
Człowiek z megafonem pokrzykiwał:
– Ustawiać się w kolejkach! Bez kolejki nie ma sprawdzania biletów! Kontrolerka sprawdzająca bilety na autobus do Dalanu, dziewczyna o krzywych zębach, pchała się z powrotem, torując sobie drogę kasownikiem i podkładką. Miała przekrzywioną czapkę, spod której wysypywały się czarne włosy.
– Pchajcie się, pchajcie! – pokrzykiwała, tupiąc ze złością. – Paru się zgniecie na śmierć i będzie spokój!
Kiedy dziewczyna wpadła do pakamery, mała wskazówka elektronicznego zegara pokazywała już dziewiątkę. Strajk kontrolerki wyraźnie ostudził zapał pchających się podróżnych. Jintong stał na uboczu, czując coś w rodzaju mściwej satysfakcji. Nabrał sympatii do rozwścieczonej kobiety – w jego odczuciu stała po stronie słabszych, do których należał też on sam.
W pozostałych przejściach już otworzyły się bramki. Podróżni przepychali się przez wąskie przejścia, ograniczone stalowymi barierkami, niczym nieposłuszne fale w otoczonym wałami korycie rzeki.
Wszedł postawny, dobrze ubrany młody mężczyzna średniego wzrostu, trzymający klatkę z parą rzadkich białych papug. Czarne, lśniące oczy młodzieńca przykuły uwagę Jintonga. Białe papugi przywiodły mu na myśl papużki, które fruwały nad głową małego synka Hana Ptaszka i Shangguan Laidi, wtedy gdy kilkadziesiąt lat temu wrócił do domu z Gospodarstwa Rzeki Wodnego Smoka. Czy to mógłby być on? Jintong przyglądał mu się ukradkiem. Z jego twarzy wyzierała spokojna namiętność Laidi i niewinny upór Hana Ptaszka. Jintong aż westchnął ze zdumienia. Jakże on wyrósł – mały ciemnoskóry chłopczyk w kołysce w mgnieniu oka zmienił się w dużego młodzieńca. Jintong przypomniał sobie o własnym wieku i ogarnęło go poczucie schyłku życia. Widział przed sobą nieskończoną pustkę. Czuł się jak przywiędłe źdźbło trawy na pustkowiu, które wyrosło w ciszy, a teraz czeka je równie cicha śmierć.