Matka przyniosła misę pełną naparu i obmyła mu całe ciało kłębem bawełnianej waty. Poczuła jego wstyd.
– Synku, choćbyś żył sto lat, w moich oczach zawsze będziesz dzieckiem… – rzekła.
Wymyła go do czysta, szorując nawet miejsca między palcami stóp. Nocny wiatr wdarł się do izby, aromat ziół zgęstniał. Jintong nigdy w życiu nie czuł się tak lekko, tak świeżo. Zza domu, gdzie stała cała ściana szklanych pustych butelek, dobiegały łkania i szepty matki. Dźwięki te, zmienne, wielobarwne, o wielu smakach, sprawiły, że sam zalał się łzami. Pomyślał o przodkach ludzkości, którzy nie tak dawno nauczyli się chodzić w wyprostowanej pozycji; widział ich, jak ruszają z dzidami na polowanie. Jego serce wypełniło się szacunkiem dla protoplastów. Zobaczył rozgwieżdżone niebo. Ogromne, świetliste kule zataczały koła, tworzące w przestrzeni nieskończony, migotliwy, ognisty wir. Usłyszał głos gwiazdy Drzewa, powolny i chropawy, głos gwiazdy Ziemi, zduszony i głuchy jak grzmot, żywą pieśń gwiazdy Wody, świetlisty sopran Ognia i przenikliwy, ostry śpiew gwiazdy Metalu. Pięć głosów pięciu żywiołów mieszało się z gwizdem wiatru w pustych butelkach. Jintong spokojnie zapadł w sen. Po raz pierwszy od dawna nie dręczyły go żadne koszmary. Spał aż do świtu.
Następnego ranka, ledwie otworzył oczy, poczuł świeży zapach mleka. Różnił się on jednak od zapachu mleka matki i woni mleka kozy. Zastanawiając się nad źródłem tej woni, doznał takiego samego uczucia jak wtedy, gdy wiele lat temu pełnił obowiązki śnieżnego księcia i błogosławił swoim dotykiem piersi kobiet. Największą tęsknotę poczuł na myśl o ostatniej piersi, której dane mu było dotknąć – o jedynej piersi Starej Jin, właścicielki sklepu z olejem.
Matka, uradowana poprawą jego nastroju, spytała:
– Co byś chciał zjeść, synku? Matka przyrządzi ci, czego tylko sobie zażyczysz. Byłam we wsi i pożyczyłam trochę pieniędzy od Starej Jin, przyjdzie tu któregoś dnia z wózkiem i w zamian pozabiera te puste butelki, które stoją za domem.
– Stara Jin… – serce Jintonga waliło jak szalone -…jak ona się miewa?
Matka swoim jedynym zdrowym okiem spojrzała ze zdumieniem na syna, który nagle stał się bardzo niespokojny. Westchnęła z rezygnacją.
– Stara Jin została tutejszą „królową śmieci". Kupiła samochód, zatrudnia pięciu ludzi, którzy topią stary zużyty plastik i gumę. Ma dość pieniędzy, choć mąż raczej nie przynosi jej chluby. Nie cieszy się dobrą opinią… Ale matka nie miała wyboru, musiała pójść i prosić ją o pożyczkę. To bardzo otwarta, szczera kobieta. Jest już po pięćdziesiątce i o dziwo, ma syna…
Shangguan Jintong poderwał się jak oparzony. Usiadł wyprostowany, czując się, jakby właśnie spojrzał w rumianą, szeroką twarz Boga. Moje przeczucia mnie nie oszukały, pomyślał z radością. Czuł bardzo wyraźnie, jak jednooka para piersi Starej Jin zbliża się ku jego małej izdebce, a wypolerowane papierem ściernym sutki Long Qingping wycofują się z żalem i niechęcią. Wstydliwie, lecz szczerze zwrócił się do matki:
– Mamo, czy mogłabyś na chwilę wyjść, kiedy ona przyjdzie?
– Synku, dopiero co odegnałeś demona śmierci – rzekła matka po chwili, lecz bez cienia wahania. – Jak mogłabym stanąć ci na przeszkodzie? Już idę.
Jintong położył się z powrotem, ogromnie podekscytowany i zanurzył się w tej życiodajnej woni, która nie dochodziła z zewnątrz, lecz z głębin jego pamięci. Zamknął oczy i zobaczył jej pulchną, lecz wciąż tak samo jędrną twarz, te same czarne oczy, wilgotne i uwodzicielskie, porywające męską duszę. Szła energicznie; można było ją porównać do maszerującej komety. Jej pierś, niezaznaczona upływem czasu, poruszała się niespokojnie pod barwną bawełnianą bluzką. Z powodu tarcia z ciemnoczerwonej, wystającej brodawki, niczym z małego spryskiwacza, trysnęła odrobina białej, niebieskawej cieczy i zmoczyła bluzkę.
Duchowy aromat, pochodzący z serca Jintonga i materialny aromat jej piersi zbliżały się do siebie stopniowo niczym motyle w tańcu godowym, wreszcie zderzyły się i powoli połączyły w jedno. Jintong otworzył oczy i zobaczył przed sobą Starą Jin, dokładnie taką, jaką sobie wyobrażał.
– Braciszku! – Podeszła do niego, ujęła jego zwiędłą dłoń i ze łzami w czarnych oczach powtórzyła z uczuciem: – Mój drogi braciszku, co ci jest?
Czułość tej łagodnej kobiety w jednej chwili stopiła jego serce. Wygiąwszy szyję, niczym świeżo urodzone, ślepe szczenię wpił się w jej pierś rozgorączkowanymi wargami. Stara Jin bez chwili wahania podciągnęła bluzkę i zbliżyła swoją mlekiem płynącą, wielką jak żółty melon pierś do jego twarzy. Usta szukały sutka, sutek szukał ust. Gdy już obejmował ją drżącymi wargami, ona weszła pomiędzy nie z drżeniem. Oboje wrzeli, pojękując namiętnie. Kilkanaście cienkich strumyczków strzelało mu w usta z wielką siłą i w okolicy przełyku łączyło się w słodką strugę, spływającą do pustego, pozbawionego błon śluzowych żołądka. W tej samej chwili Stara Jin poczuła, jak chorobliwe zauroczenie pięknym jak laleczka z porcelany chłopcem, które odczuwała przez te wszystkie lata, wydostaje się na światło dzienne wraz ze strumieniem mleka z jej piersi. Z oczu obojga płynęły łzy.
Wyssał jej pierś do końca, po czym zapadł w głęboki sen z brodawką w ustach. Głaszcząc czule twarz Jintonga, powoli zabrała sutek. Jego wargi poruszyły się; na pożółkłą twarz wystąpił rumieniec.
Stara Jin zauważyła Shangguan Lu stojącą w drzwiach i patrzącą na nią smutnym wzrokiem. W ogorzałej twarzy staruszki nie zobaczyła jednak ani potępienia, ani zazdrości. Było tam natomiast głębokie poczucie winy i bezgraniczna wdzięczność. Stara Jin zakryła pierś i oznajmiła zdecydowanym tonem:
– Chciałam tego, ciotko, czekałam na to całe życie. Łączą mnie z nim jakieś więzy z poprzedniego wcielenia.
– Skoro tak, szwagierko, nie będę ci dziękować – odrzekła Shangguan Lu.
Stara Jin wyjęła zwitek banknotów.
– Ciotko, wtedy źle podliczyłam, twoje butelki są warte dużo więcej, niż ci dałam.
– Obawiam się, szwagierko, że Fang nie będzie zadowolony, kiedy się dowie.
– Póki nie zabraknie mu na flaszkę, nic innego go nie obchodzi. Jestem ostatnio zajęta, mogę przychodzić tylko raz dziennie. Kiedy mnie nie ma, daj mu coś rzadkiego do jedzenia.
Dzięki pokarmowi Starej Jin Shangguan Jintong szybko wrócił do zdrowia. Niczym wąż zrzucił starą skórę, pod którą ukazała się nowa, delikatna warstwa. Przez dwa miesiące nie miał w ustach niczego poza mlekiem Starej Jin. W tych częstych momentach, gdy był bardzo głodny, wystarczyło, że pomyślał o zwykłym, ordynarnym jedzeniu, by ciemność zasnuła jego oczy, a żołądek skurczył się gwałtownie. Brwi matki, które od czasu ciężkiej choroby Jintonga wyprostowały się i wygładziły, znowu zaczynały się marszczyć. Codziennie rano stawał przed ścianą pustych butelek, jęczących na wietrze i niczym dziecko czekające na matkę albo jak zakochany w oczekiwaniu na ukochaną wpatrywał się z ogromnym niepokojem w ścieżkę wśród łąk, która wiodła aż tutaj z gwarnego, tętniącego życiem nowego miasta. Tęsknota doprowadzała go niemal do płaczu.