Pewnego dnia Jintong czekał od świtu do zmierzchu, lecz Stara Jin się nie zjawiła. Nogi mu zdrętwiały, oczy zmęczyły się od wypatrywania. Usiadł, opierając się plecami o ścianę gwiżdżących na wietrze butelek. Ich melancholijna melodia jeszcze bardziej go zasmuciła; rozpłakał się niespodziewanie.
Matka stała apatycznie, opierając się o laskę. Spoglądała na Jintonga z mieszaniną współczucia dla jego cierpień i pogardy dla jego bezsilności. Przyglądała mu się przez dłuższą chwilę w milczeniu, po czym weszła z powrotem do domu, postukując laską.
Następnego ranka Shangguan Jintong wziął sierp i koszyk i poszedł w stronę najbliższego rowu irygacyjnego. Na śniadanie zjadł dwa gotowane słodkie ziemniaki, wytrzeszczając przy tym oczy tak, jakby obdzierano go ze skóry. Bolał go żołądek, w gardle czuł kwas; z całej siły powstrzymywał wymioty. Szedł za zapachem dzikiej mięty. Pamiętał, że w punkcie skupu ostatnio przyjmują miętę. Kierowała nim nie tylko chęć zarobienia odrobiny pieniędzy dla rodziny – miał nadzieję, że w ten sposób uda mu się jakoś zwalczyć uzależnienie od mleka Starej Jin. Brzegi rowu od połowy aż po lustro wody były zarośnięte wonnym zielem. Chłodny aromat ożywiał nastrój, oczy Jintonga zalśniły świeżym blaskiem. Oddychał głęboko, starając się napełnić płuca jak największą ilością miętowego powietrza. Wziął sierp do ręki i zabrał się do cięcia.
W ciągu piętnastu lat w obozie pracy nieźle nauczył się sztuki koszenia, toteż ścinanie porośniętych białawym meszkiem pędów szło mu bardzo szybko i sprawnie.
Mniej więcej w połowie wysokości zbocza odkrył w ziemi otwór wielkości sporej miski na ryż. Przeląkł się, lecz po chwili stwierdził z radością, że to najprawdopodobniej nora dzikiego królika. Przydałoby się go schwytać, matka na pewno by się ucieszyła. Wetknął koniec sierpa do nory i poruszał nim. Ze środka dobiegł odgłos tupotu, co oznaczało, że nora nie jest opuszczona. Jintong czekał, trzymając mocno sierp. Królik wystawił głowę; porośnięty futrem pyszczek pomału wyłaniał się na zewnątrz. Jintong machnął sierpem, lecz królik schował się z powrotem w norze i ostrze przecięło powietrze. Gdy zwierzak pokazał się znowu, Jintong poczuł, jak ostrze jego sierpa przebija małą czaszkę. Wyciągnął zwierzę na zewnątrz; tłusty królik leżał u jego stóp, drgając konwulsyjnie. Koniuszek sierpa przebił królicze oko; strużka krwi cienka jak jedwabna nić spływała po lśniącym śnieżnobiałym blaskiem ostrzu. Podobne do szklanych kulek oczy zwierzęcia zwęziły się w szparki. Jintong poczuł nagle lodowaty dreszcz. Upuścił sierp, wspiął się na brzeg i rozejrzał się na wszystkie strony niczym mały chłopczyk, który wpadł w jakieś straszne tarapaty i szuka pomocy.
Tuż za nim stała matka we własnej osobie.
– Dziecko, co ty wyprawiasz? – spytała starczym głosem.
– Mamo… – jęknął Jintong z rozpaczą. – Zabiłem królika… Biedactwo, tak strasznie żałuję! Dlaczego to zrobiłem?
– Jintong, masz już czterdzieści dwa lata – rzekła matka surowym tonem, jakim nigdy jeszcze do niego nie przemawiała – a wciąż zachowujesz się jak małe bobo, jak bezradne dzidzi! Milczałam tyle czasu, ale miarka się przebrała. Musisz wiedzieć, że nie mogę być przy tobie w nieskończoność. Kiedy matka umrze, będziesz musiał sam prowadzić dom i sam żyć. Tak dalej być nie może!
Shangguan Jintong z obrzydzeniem wytarł powalane króliczą krwią ręce o ziemię. Pod ostrzałem matczynej krytyki twarz płonęła mu ze wstydu. Był ogromnie nieszczęśliwy.
– Musisz wyjść na świat, Jintong i czegoś dokonać. To może być coś całkiem małego – powiedziała matka.
– Ale co ja mam robić? – spytał Jintong przygnębiony.
– Synu… Bądź przez chwilę mężczyzną. Weź tego królika, idź z nim do Rzeki Czarnej Wody. Tam obedrzyj go ze skóry, wypatrosz, umyj, a potem zanieś do domu i ugotuj matce. Od pół roku nie miałam mięsa w ustach. Może ci być trudno tak obdzierać go ze skóry i patroszyć, poczujesz, że to okrutne. Lecz czy ssanie mleka z kobiecej piersi przez dorosłego mężczyznę nie jest co najmniej równie bezwzględne? Mleko kobiety to jej krew. Picie go jest dziesięć razy większym okrucieństwem niż zabicie królika. Jeśli to sobie uświadomisz, będzie ci łatwiej. Poczujesz się szczęśliwy. Myśliwy nie smuci się z tego powodu, że odbiera życie, lecz cieszy się z tego. Cieszy się, ponieważ wie, że wszystkie te latające i biegające stworzenia, zamieszkujące ziemię całymi milionami, są dziełem Jahwe, który stworzył je specjalnie na potrzeby człowieka. Człowiek jest koroną stworzenia, to ludzie są duszą wszystkiego, co żyje.
Shangguan Jintong energicznie skinął głową, czując w piersi coś jakby twardniejący kawał ziemi. Jego serce, które do tej pory unosiło się niby rzęsa na powierzchni wody, zaczęło tonąć.
– Czy wiesz, dlaczego Stara Jin przestała przychodzić? – spytała matka.
Jintong spojrzał jej w oczy.
– Czy ty?…
– Tak, to ja! – potwierdziła matka. – Byłam u niej. Nie mogłam patrzeć, jak niszczy mojego syna.
– Jak mogłaś… jak mogłaś mi to zrobić?
– Powiedziałam jej tak – ciągnęła matka, nie zwracając uwagi na jego słowa – „Szwagierko, jeśli naprawdę zakochałaś się w moim synu, możesz iść z nim do łóżka, ale nie pozwolę, żebyś go karmiła swoim mlekiem".
– Ale to jej mleko uratowało mi życie! – krzyknął Jintong rozpaczliwie. – Gdyby nie to mleko, byłbym już trupem, zgniłym trupem, żarłyby mnie robaki!
– Wiem o tym doskonale. Jak mogłabym zapomnieć, że Jin cię uratowała? – Matka uderzyła laską w ziemię. – Ależ byłam głupia przez tyle lat! Teraz nareszcie rozumiem, że lepiej pozwolić dziecku umrzeć, niż wychować takie niewydarzone stworzenie, co przez całe życie wisi na czyimś cycku!
– A ona? – spytał z niepokojem Jintong. – Co ona na to?
– To dobra kobieta. Powiedziała: „Ciotko, wracaj i powiedz braciszkowi, że na kangu Starej Jin zawsze będzie poduszka dla Jintonga".
– Ale ona jest zamężną kobietą – zaprotestował Jintong, blednąc.
– Jeśli chcesz pokazać, że jesteś coś wart, jeśli chcesz dalej mienić się moim synem – rzekła matka wyzywającym, desperackim tonem – to idź do niej! Nie potrzebuję syna, który boi się dorosnąć. Potrzebny mi ktoś taki jak Sima Ku, jak Han Ptaszek, kto może i narobi mi czasem kłopotów, ale przynajmniej będzie mężczyzną, prawdziwym mężczyzną, który sika na stojąco!
47
Mężnym krokiem przemaszerował po moście na Rzece Czarnej Wody, zamierzając, zgodnie z sugestią matki, odwiedzić Starą Jin i dzięki matczynej pomocy rozpocząć nowe, ekscytujące życie prawdziwego mężczyzny. Jednak gdy tylko znalazł się na drodze do nowego miasta, odwaga zaczęła uchodzić z niego pomału, jak powietrze z dziurawej opony. W centrum wznosiły się majestatyczne wieżowce, wyłożone barwną mozaiką, ich fasady lśniły w słońcu. Na placach budowy żółte żurawie powoli przenosiły z miejsca na miejsce ciężkie elementy; młoty pneumatyczne ogłuszały nieustannym łomotem, na rusztowaniach w pobliżu piaszczystego wału ogień elektrycznych spawarek świecił jaśniej niż słońce. Szczyt żelaznej konstrukcji ginął w siwym dymie. Oczy Jintonga błądziły bezładnie. Starał się iść według wskazówek matki, która kazała mu szukać zakładu przerobu surowców wtórnych Starej Jin w pobliżu tego zakola rzeki, gdzie przed laty rozstrzelano Simę Ku. Szedł szeroką asfaltową ulicą; po obu stronach wznosiły się nowe oraz jeszcze nieukończone budowle. Po rezydencji rodu Sima nie było śladu, „Wytwórnia Leków «Kwitnące Chiny», Spółka z o.o." została oczywiście zrównana z ziemią. Kilka ogromnych koparek ryło głębokie doły. Na miejscu, gdzie niegdyś stał kościół, wznosił się złotożółty, siedmiopiętrowy kanciasty budynek, niczym największy złoty ząb w szczęce bogacza. Lśniły wprawione w złoty mur czerwone ideogramy, każdy wielkości dorosłej owcy – wyraz potęgi i dumy oddziału Chińskiego Banku Przemysłowo-Handlowego w mieście Dalan.