Jego żona siedziała po turecku w rogu łóżka.
– Nie dostałeś ode mnie ostatnio tysiąca juanów? – spytała gniewnie.
Fang Jin usiadł na włoskiej sofie i rozkaszlał się, po czym splunął gęstą flegmą na piękny perski dywan. Nienawistny blask, którym jarzyło się jego jedyne oko, mógłby zapalić papierosa.
– Tym razem nie przyszedłem tu po pieniądze – powiedział.
– Jak nie po pieniądze, to po co?
– Po wasze życie! – Fang Jin wyciągnął zza pazuchy nóż i ze zwinnością zaskakującą u kogoś w jego wieku zeskoczył z sofy i rzucił się na łóżko.
Shangguan Jintong krzyknął z przerażenia i odturlał się w róg posłania, owijając się ciasno kocem. Poczuł się bezwładny, nie był w stanie się ruszyć.
Z paniką obserwował, jak nóż Fanga Jina wielkości krowiego ucha, jaśniejący zimnym blaskiem, zbliża się do jego klatki piersiowej.
Stara Jin, wyprężona jak karp, wcisnęła się między Fanga Jina a Jintonga. Zasłaniając Jintonga przed ostrzem własną piersią, oświadczyła zimno:
– Fangu Jinie! Jeśli nie jesteś dzieckiem pierwszej żony z nieprawego łoża, dźgnij najpierw mnie!
Fang Jin zazgrzytał zębami.
– Ty dziwko, śmierdząca dziwko…
Obrzucał ją przeraźliwymi obelgami, lecz ręka, w której trzymał nóż, zaczęła się trząść.
– Nie jestem dziwką – rzekła Stara Jin. – Dziwki oddają się za pieniądze. Ja nie tylko na tym nie zarabiam, ale jeszcze za to płacę! Twoja żona jest bogatą kobietą i dla własnej przyjemności otworzyła sobie burdel!
Po pociągłej twarzy Fanga Jina przebiegł grymas, niczym fala po powierzchni wody. Parę kropel smarków osiadło na rzadkich, podobnych do szczurzych wąsów włoskach, porastających jego brodę.
– Zabiję cię! Zabiję! – wrzasnął przeraźliwie.
Wymierzył cios nożem w pierś Starej Jin, lecz ta uchyliła się zręcznie; ostrze ugodziło w łóżko. Jednym kopnięciem zwaliła Fanga Jina na podłogę. Zerwała z siebie pas mistrza sztuk walki, ściągnęła pikowaną kurtkę, zdarła płócienny biustonosz i zrzuciła ze stóp szpilki. Stanęła, poklepując się nonszalancko po brzuchu, z głuchym odgłosem, od którego Jintongowi włos jeżył się z przerażenia.
– Ty stare próchno, możesz to jeszcze robić czy nie? – huknęła, aż poruszyły się zasłony w oknie. – Jak możesz, to bierz się do roboty, a jak nie, to spierdalaj stąd do wszystkich diabłów i nie wchodź mi więcej w drogę!
Fang Jin, szlochając żałośnie jak dziecko, podnosił się z podłogi. Patrzył na trzęsące się, tłuste, białe ciało żony i uderzając się w pierś z rozpaczą, lamentował i przeklinał jednocześnie:
– Ty dziwko… dziwko… pewnego dnia zamorduję was oboje… Fang Jin uciekł.
W sypialni znowu zapanował spokój. Z warsztatu stolarskiego dobiegał warkot elektrycznej piły, z pobliskiej stacji kolejowej niósł się gwizd pociągu. Shangguan Jintong usłyszał ponury odgłos wiatru grającego w szyjkach pustych butelek, ustawionych w Wielki Mur na dziedzińcu. Stara Jin rozpostarła się przed nim; spojrzał na jej sutek, paskudnie rozlany na klatce piersiowej; ciemna brodawka przypominała wyschnięty morski ogórek.
Popatrzyła na niego lodowato.
– A tak możesz? Wiem, wiem, nie możesz. Shangguanie Jintongu, jesteś jak psie gówno, co odpada od ściany, zdechły kot, co nie umie się trzymać drzewa. Możesz się stąd wynosić, razem z pieprzonym Fangiem Jinem!
48
Wyjąwszy zbyt małą głowę, żonie Hana Papugi, Geng Lianlian, nie można było zarzucić braku urody. Była wyjątkowo zgrabna: miała długie nogi, obfite, lecz nie nazbyt pulchne pośladki, szczupłą, miękką talię, wąskie ramiona, duże piersi i smukłą szyję – wszystko poniżej głowy prezentowało się doskonale, podobnie jak u jej wężowej matki. Na widok Lianlian Shangguan Jintong przypomniał sobie tę burzliwą noc we młynie, w czasie wojny domowej. Mała i płaska jak łopata głowa jej matki kołysała się wśród deszczu i porannej mgły – matka Geng Lianlian tylko w trzech częściach na dziesięć przypominała człowieka, a w pozostałych siedmiu – węża.
Po tym, jak Stara Jin o jednej piersi wyrzuciła go z domu, Jintong wędrował po ulicach i zaułkach rozkwitającego z dnia na dzień miasta Dalan. Nie miał odwagi wrócić do matki. Wysłał jej pocztą całą odprawę pieniężną, którą dostał od Starej Jin, mimo że tyle samo czasu zajęłoby mu zaniesienie jej osobiście do pagody, a matka i tak musiała pójść na tę samą pocztę odebrać pieniądze. Urzędnik na poczcie był wielce zdumiony jego pomysłem, Jintong jednak wolał skorzystać z tego sposobu.
Gdy zawędrował do dzielnicy Piaszczyste Wzgórza, odkrył, że miejski wydział kultury postawił tam dwa pomniki. Jeden z nich upamiętniał siedemdziesięciu siedmiu męczenników, którzy zostali pogrzebani żywcem przez obszarników, a drugi – bohaterską śmierć Shangguana Dou i Simy Wielkozębego w walce z niemieckimi imperialistami. Jintong poczuł zawrót głowy, próbując rozszyfrować klasyczną chińszczyznę napisów na pomnikach. Grupka młodzieży, na oko studentów, tłoczyła się wokoło, dyskutując z ożywieniem; po chwili ustawili się do grupowego zdjęcia. Aparat trzymała dziewczyna w szaroniebieskich spodniach, opinających ciasno jej uda i pośladki, rozszerzających się ku dołowi na kształt kielichów powoju. Dół nogawek był zapiaszczony, a na kolanach ziały poszarpane dziury, jakby wygryzione przez psa. Miała na sobie też ogromny, niezwykle luźny golf w kolorze złotej żółci, obwisły pod pachami niczym skóra na krowiej szyi; na jej piersi wisiała plakietka z wizerunkiem Mao, która ważyła co najmniej pół funta. Na sweter swobodnie narzuciła kamizelkę z mnóstwem kieszeni. Pochyliła się, wypinając pośladki niczym defekujący koń.
– Okej! – rzuciła. – A teraz nie ruszać się! Nie ruszać się! – poleciła i rozejrzała się w poszukiwaniu kogoś, kto mógłby pstryknąć zdjęcie. Dostrzegła Jintonga, wciąż wystrojonego w ubiór, który dostał od Starej Jin, przypatrującego jej się z daleka. Dziewczyna powiedziała coś do niego w obcym języku. Nic nie zrozumiał; domyślił się, że dziewczyna sądzi, iż jest cudzoziemcem.
– Mów do mnie po chińsku, panienko, bo nie rozumiem! – rzekł.
Dziewczyna spojrzała na niego z wielkim zaskoczeniem, którego przyczyną był zapewne jego wyraźny, miejscowy akcent. Przybyszowi z obcego kraju, odległego o dziesiątki tysięcy li, z pewnością nie było łatwo nauczyć się dialektu używanego w Północno-Wschodnim Gaomi! Wyobraziwszy sobie, co dziewczyna mogła o nim pomyśleć, Jintong nie mógł się powstrzymać od westchnienia podziwu dla cudzoziemca, który naprawdę posiadłby tę umiejętność. A przecież byli tacy! Na przykład szósty zięć rodziny Shangguan, Babbitt. No i pastor Malloy, który był od niego jeszcze lepszy.
– Proszę pana, czy mógłby pan zrobić nam zdjęcie? – spytała dziewczyna z uśmiechem.
Shangguan Jintong, oczarowany jej młodością i witalnością, od razu zapomniał o swoim kiepskim położeniu i naśladując cudzoziemców oglądanych w telewizji, wzruszył ramionami i zrobił dziwną minę – wyszło to bardzo naturalnie. Przyjął od niej aparat, a dziewczyna pokazała mu przycisk, który ma nacisnąć.
– Okej! – oznajmił, dodając kilka słów po rosyjsku.
To był świetny pomysł – dziewczyna zerknęła na niego z jeszcze większym zainteresowaniem, po czym pobiegła z powrotem przed pomnik i przytuliła się do ramienia jednego z kolegów. Jintong spojrzał w wizjer i obciął jak toporem wszystkich towarzyszy dziewczyny, pozostawiając w kadrze tylko ją. Pstryk! Okej! Po paru minutach stał samotnie pod pomnikiem, odprowadzając młodych wzrokiem. W powietrzu wciąż unosił się aromat młodości – Jintong chciwie wciągał go nozdrzami. W ustach czuł gorzki posmak, jakby zjadł niedojrzałą persymonę; miał zesztywniały język i brzuch pełen poczucia krzywdy.