Выбрать главу

Rzucił się ku manekinom, czując, jak szkło roztrzaskuje się bezgłośnie na drobne kawałki. Manekiny przewróciły się na plecy, zanim zdążył ich dotknąć. Gdy jego dłoń wreszcie spoczęła na jednej z twardych piersi, dotarła do niego straszliwa prawda: wielkie nieba, ona nie ma sutka!

Fala gorącej, słonej cieczy zalała mu oczy i usta; zapadł się w bezdenną otchłań.

50

Pod koniec lat osiemdziesiątych należące do Miejskiego Urzędu Kultury Biuro Zarządzania Zabytkami postanowiło zbudować wielki park rozrywki na wzgórzu, gdzie stała pagoda. Grupa składająca się z czerwonego spychacza, kilkunastu tymczasowo oddelegowanych milicjantów, uzbrojonych w pałki, notariusza z Urzędu Notarialnego, reportera z miejskiej telewizji i dziennikarza z miejskiej gazety, na czele z dyrektorem Biura Zarządzania Zabytkami, otoczyła domek przy pagodzie. Dyrektor odczytał na głos matce rodziny Shangguan oficjalną decyzję:

– Na podstawie dochodzenia ustalono, że dom przy pagodzie jest własnością państwową, należącą do powiatu Północno-Wschodniego Gaomi, a nie prywatną własnością Shangguan Lu i jej syna Shangguana Jintonga. Należący do nich dom został sprzedany za odpowiednią cenę i przeszedł na własność ich krewnego Hana Papugi. Shangguan Lu i jej syn bezprawnie zajmują wyżej wymienioną nieruchomość w pobliżu pagody i mają opuścić ją w ciągu sześciu godzin. Jeśli tego nie uczynią, zostaną zgodnie z prawem pociągnięci do odpowiedzialności za nielegalne zajmowanie własności państwowej. Shangguan Lu, czy rozumie pani, co pani usłyszała? – zagrzmiał dyrektor.

Siedząca na kangu, nieporuszona jak skała Shangguan Lu rzekła:

– Wasze buldożery będą musiały przejechać po mnie!

– Panie Shangguan – zwrócił się dyrektor do Jintonga – pańska matka straciła rozum. Proszę spróbować ją przekonać. Prawdziwy mędrzec dostosowuje się do okoliczności. Nie warto robić sobie wroga z władz!

Jintong, który spędził trzy lata w szpitalu psychiatrycznym z powodu rozbicia wystawy sklepowej i zniszczenia manekina, pokręcił głową obojętnie. Na jego czole świeciła wielka blizna, apatyczne spojrzenie świadczyło o totalnym skretynieniu. Gdy dyrektor wyjął telefon komórkowy, Jintong padł na kolana, chwycił się rękoma za głowę i jęknął:

– Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Bez elektrowstrząsów…

Dyrektor spojrzał zmieszany na notariusza.

– Stara straciła rozum, młody psychiczny… Co teraz?

– Mamy nagranie, to będzie nasz dowód. Trzeba ich stąd wyprowadzić siłą!

Dyrektor skinął ręką. Kilkunastu milicjantów wdarło się do domu i wyciągnęło Shangguan Lu i Shangguana Jintonga na zewnątrz. Shangguan Lu walczyła jak lew o posiwiałej grzywie, Shangguan Jintong tylko błagał o litość:

– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Proszę, bez elektrowstrząsów…

Gdy matka próbowała uciec w kierunku pobliskich krytych strzechą chat, milicjanci związali jej ręce i spętali nogi. Z wściekłości toczyła pianę z ust; w końcu straciła przytomność.

Milicjanci wyrzucili na zewnątrz kilka starych zrujnowanych mebli i trochę pościeli. Czerwony spychacz uniósł gigantyczną łyżkę z rzędem wielkich stalowych zębisk i plując kłębami dymu z blaszanego komina, wgryzł się w domek pod pagodą. Shangguan Jintong miał wrażenie, że ten czerwony potwór za chwilę zgniecie jego samego. Przerażony skulił się pod zimnym murem pagody i z wytrzeszczonymi oczyma czekał na śmierć.

W tej krytycznej chwili z nieba spadł niewidziany od wielu lat Sima Liang.

Już jakiś kwadrans wcześniej zobaczyłem na niebie ponad Dalanem trawiastozielony helikopter. Jego sylwetka, podobna do gigantycznej ważki, obniżała się z dużą szybkością. Był coraz bliżej ziemi; parę razy o mało nie zadrapał sobie obwisłego brzucha o spiczasty wierzchołek pagody. Zadzierał zadek wysoko w górę, a szybko kręcące się śmigła na jego łbie wzbudzały silny podmuch i wydawały buczący odgłos, od którego kręciło mi się w głowie. W kokpicie, na oślepiającym tle nieba, dojrzałem okrągłą głowę, która wychylała się na zewnątrz i patrzyła w dół. Zanim zdążyłem przyjrzeć się twarzy, głowa zniknęła mi z pola widzenia. Czerwony spychacz, z rykiem i szczękiem gąsienic, niczym dziwaczny potwór z epoki dinozaurów, zbliżał się do naszego domu, unosząc wysoko ogromną stalową łyżkę. Stary taoista, mistrz Men, ukazał się jak cień u stóp pagody, odziany w swoją tradycyjną czarną szatę; po chwili znikł bez śladu. Nie mogłem powstrzymać krzyku:

– Proszę, bez elektrowstrząsów… Jestem psychicznie chory… Czy to wam nie wystarczy?

Trawiasty helikopter wrócił. Pochylał się w jedną stronę, plując kłębami żółtego dymu. Z kokpitu wyjrzała jakaś kobieta. Krzyczała coś, lecz w ogłuszającym huku helikoptera dało się dosłyszeć tylko:

– Wstrzymać!… Nie burzyć… Zabytek… Qiu Wujin…

Qiu Wujin był wnukiem starego pana Qina Drugiego, który uczył Simę Ku i mnie. Kierował Biurem Zarządzania Zabytkami, jednak nie zajmował się ochroną zabytków, lecz raczej ich eksploatacją. Właśnie trzymał w ręku misę z seledynowej porcelany, która należała do naszej rodziny i przyglądał jej się bardzo dokładnie. Oczy mu błyszczały, tłuste policzki drgały; krzyki rozlegające się od strony helikoptera nagle wyrwały go z zamyślenia. Gdy spojrzał w górę, helikopter zawrócił i spowił go obłokiem żółtego dymu.

W końcu trawiasta maszyna wylądowała przed pagodą. Dygotała jeszcze przez dłuższą chwilę; płaskie skrzydła śmigła, przypominające nosidło, na którym Stary Geng nosił pastę z krewetek, kręciły się bezużytecznie nadal, stopniowo zwalniając; wreszcie zaterkotały po raz ostatni i stanęły. Maszyna siedziała nieruchomo, wytrzeszczając ślepia. W jej brzuchu otwarły się drzwiczki. Po krótkiej drabince zszedł mężczyzna w skórzanym płaszczu, a za nim kobieta w pomarańczowym sztormiaku. Reszta jej ubrania także krzyczała pomarańczową barwą: gdy schodziła po drabince, wiatr podwiewał jej płaszcz, odsłaniając pomarańczową spódnicę w nieco bardziej stonowanym odcieniu. Idąc, mocno napinała mięśnie łydek. W końcu dojrzałem jej twarz. Zgodnie ze swoim zwyczajem, zacząłem jednak od zlustrowania ukrytych pod płaszczem i swetrem piersi. Były bardzo duże. Nie miała na sobie stanika, do brodawek ściśle przylegał obcisły wełniany golf, także pomarańczowy, w kolorze spódnicy. Duży złoty wisiorek krył się w rowku między piersiami. Jej twarz miała dostojny wyraz, na głowie pyszniły się loki – czarne, lśniące i tak gęste, że nie dało się dojrzeć skóry głowy. Rozpoznałem ją: była to Lu Shengli, córka Lu Lirena i mojej siostry Shangguan Pandi, była dyrektorka miejskiego oddziału Banku Przemysłowo-Handlowego, a obecnie burmistrz miasta Dalan. Poprzednia burmistrz, Ji Jadeitowa Gałązka, zeszła z tego świata na skutek wylewu krwi do mózgu, a według niektórych, umarła ze złości. Byłem autentycznie obłąkany, lecz z wielu spraw doskonale zdawałem sobie sprawę; znalem też powód, dla którego Lu Shengli została burmistrzem Dalanu, jednak nie zamierzam go zdradzać. Lu Shengli odziedziczyła ciało po mojej Piątej Siostrze, lecz prezentowała się znacznie godniej i dostojniej, co dowodzi tezy, że następne pokolenia zawsze przewyższają poprzednie. Chodziła wyprostowana, z podniesioną głową i piersią wypiętą jak u doskonałego konia wyścigowego. Za nią z helikoptera wyłonił się mężczyzna w średnim wieku, o dużej głowie. Był w markowym garniturze i szerokim krawacie. Dalej Lu Shengli szła u jego boku i nie mogła w pełni zademonstrować swojego wyścigowego chodu.