Gdy konie i ludzie odeszli, ich dowódca Lu Liren został oddelegowany na cywilne, nowo utworzone stanowisko naczelnika powiatu Północno-Wschodniego Gaomi oraz mianowany szefem powiatowej milicji. Shangguan Pandi powierzono stanowisko szefa Okręgu Wojskowego Dalan, a głuchoniememu – dowódcy wojsk okręgowych. Niemowie i jego podkomendnym polecono zabrać z rezydencji rodu Sima wszystkie stoły, krzesła, ławy, gliniane dzbany, kadzie i inne przedmioty i rozdać je mieszkańcom wioski, lecz rzeczy rozdane w dzień, w nocy wracały pod bramę domostwa Simów. Głuchoniemy przyprowadził na nasze podwórko ludzi niosących ogromne rzeźbione łoże.
– Nie potrzebuję tego. Zabierzcie to łóżko! – zaprotestowała matka.
– Zdjąć! Zdjąć! – wybełkotał Sun w odpowiedzi.
– Pandi, powiedz mu, żeby zabrał stąd to łóżko – rzekła matka do szefowej okręgu Dalan, która właśnie cerowała skarpetki.
– Takie są teraz trendy, mamo. Nie trzeba się sprzeciwiać! – zaoponowała szefowa okręgu.
– Sima Ku jest twoim szwagrem, Pandi. Mam pod opieką jego syna i córkę. Co sobie pomyśli, gdy wróci?
Shangguan Pandi zamyśliła się. Odłożyła skarpetki, zarzuciła broń na plecy i pośpiesznie wybiegła z domu. Sima Liang odprowadził ją, a gdy wrócił, oznajmił:
– Piąta Ciotka pobiegła do urzędu powiatowego.
Potem mówił jeszcze, że jakaś ważna osobistość przybyła w lektyce niesionej przez dwóch ludzi, a razem z nią osiemnastu strażników z bronią krótką i długą. Naczelnik Lu powitał tego pana z takim szacunkiem, jak uczeń swego nauczyciela. Podobno ten człowiek jest słynnym specjalistą od reformy rolnej, który w okręgu Beiwei ogłosił hasło: „Zabić bogatego chłopa to jeszcze lepiej, niż zadusić dzikiego królika".
Głuchoniemy kazał swoim ludziom zabrać łóżko. Matka odetchnęła.
– Babciu, uciekajmy lepiej – rzekł Sima Liang. – Czuję, że coś złego się wydarzy.
– Co ma być, to będzie. Jak będzie źle i tak nic nie poradzimy. Nie martw się, Liang, nawet gdyby Pan Niebios zesłał tu całą swoją armię, cóż złego może stać się nam, wdowom i sierotom?
Ważna osobistość jeszcze ani razu nie pokazała się publicznie. W bramie rezydencji rodu Sima stało dwóch uzbrojonych strażników, a urzędnicy powiatowi z bronią na plecach nieustannie wchodzili nią i wychodzili. Tego dnia, zaprowadziwszy kozy na pastwisko, po drodze do domu natknęliśmy się na oddział głuchoniemego oraz paru powiatowych i okręgowych oficjeli, którzy prowadzili ulicą Huanga Tianfu, właściciela sklepu z trumnami, Zhao Szóstego, sprzedawcę bułek gotowanych na parze, Xu Bao, właściciela tłoczni oleju, Starą Jin o jednej piersi, handlarkę olejem i Qina Drugiego, prywatnego nauczyciela. Aresztowani szli zgarbieni, na ich twarzach malował się lęk. Zhao Szósty zapytał, podnosząc głowę:
– Towarzysze, po co to? Zapomnę, ile jesteście mi winni za bulki, zgoda?
Jeden z urzędników, z ustami pełnymi metalowych koronek, mówiący akcentem z gór Wulian, uderzył Zhao otwartą dłonią i wrzasnął:
– Ty matkojebco! Kto ci jest winien za bułki? Skąd bierzesz pieniądze?
Nikt z aresztantów nie śmiał się odezwać. Wszyscy zwiesili głowy z rezygnacją.
W nocy spadł marznący deszcz. Jakiś cień przeskoczył przez mur naszego podwórka.
– Kto to? – spytała matka szeptem.
Postać przeszła parę kroków i uklękła na ścieżce.
– Szwagierko, ratuj! – rzekł człowiek.
– To pan, panie starosto?
– To ja, szwagierko – potwierdził Sima Ting. – Proszę cię, pomóż! Jutro zrobią zebranie, a potem mnie rozstrzelają! Tyle lat mieszkaliśmy razem w jednej wsi. Błagam, pomóż mi ratować moje nędzne życie…
Matka westchnęła ciężko i otworzyła drzwi. Sima Ting wśliznął się do środka. W ciemności było widać, jak drży.
– Szwagierko, daj mi coś do jedzenia, umieram z głodu!
Matka dała mu placek, Sima Ting chwycił go i pożarł łapczywie. Matka westchnęła.
– Ech, to wszystko przez mojego młodszego – rzekł Sima Ting. – On i Lu Liren nienawidzą się wzajemnie. A przecież jesteśmy bliską rodziną.
– Dosyć, proszę już nic więcej nie mówić. Możesz się tu schować, ale pamiętaj, że jestem jego teściową!
Tajemnicza osobistość w końcu wyszła z ukrycia. Przybysz siedział pośrodku namiotu, w lewej dłoni trzymając czerwoną sztabkę tuszu, w prawej pędzelek. Przed nim na stoliku leżał duży kamień do rozcierania tuszu, rzeźbiony w smoki i feniksy. Mężczyzna miał spiczasty podbródek, szczupły nos, a na nim okulary w ciemnych oprawkach, za którymi kryła się para małych, czarnych, błyszczących oczek. Palce, w których trzymał pędzelek i sztabkę, były długie, cienkie i blade niczym macki ośmiornicy.
Przedstawiciele najbiedniejszych chłopów z osiemnastu wiosek Północno-Wschodniego Gaomi stali głowa przy głowie na ogromnym klepisku rodziny Sima. Otaczali ich rozstawieni co cztery, pięć kroków strażnicy, członkowie powiatowej brygady produkcyjnej i oddziału wojsk okręgowych. Osiemnastu ochroniarzy ważnej osobistości stało na podwyższeniu; mieli stalowe twarze o morderczym wyrazie, jak u mitycznych Osiemnastu Luohanów. Pod podwyższeniem panowała absolutna cisza, starsze dzieci nie śmiały nawet pisnąć, a tym zbyt małym, by zrozumieć powagę wydarzenia, matki zatykały buzie sutkami, gdy tylko miały ochotę zapłakać. Obsiedliśmy naszą matkę dokoła. W porównaniu z otaczającymi nas nerwowymi wieśniakami matka promieniała zdumiewającym spokojem. Była całkowicie pochłonięta skręcaniem konopnych sznurków, służących do wyplatania podeszew butów. Białe włókna zwijały się i obracały po jednej stronie jej obnażonej łydki, a po drugiej, na skutek trących ruchów dłoni, powstawał równo skręcony sznurek. Wiał mroźny, północno-wschodni wiatr, nawiewając lodowate powietrze znad Rzeki Wodnego Smoka; wargi siniały ludziom z zimna.
Zanim rozpoczął się wiec, na skraju klepiska powstało jakieś zamieszanie. Głuchoniemy i kilku członków oddziału okręgowego przyprowadzili Shanga Tianfu, Zhao Szóstego i pozostałych kilkunastu aresztowanych. Wszyscy byli związani, na szyjach zawieszono im tekturowe tabliczki, na których widniały czarne ideogramy, przekreślone na czerwono. Na ten widok wieśniacy czym prędzej pospuszczali głowy, nikt nie odezwał się ani słowem.
Ważna osobistość siedziała spokojnie; czarne oczka badawczo obserwowały zgromadzony pod podium tłum. Ludzie wtykali głowy między nogi, nie chcąc pokazywać twarzy. Surowe spojrzenie ważnej figury nie przeszkodziło jednak naszej matce w pilnym skręcaniu konopnych sznurków; ani na chwilę nie podniosła wzroku. Odniosłem wrażenie, że spojrzenie to zatrzymało się na jej twarzy i nie opuszczało jej przez dłuższą chwilę.
Lu Liren z czerwoną opaską na czole wygłosił przemówienie, plując naokoło. Cierpiał z powodu migreny, na którą nie pomagały żadne lekarstwa, tylko ta opaska przynosiła mu lekką ulgę. Gdy skończył, podszedł do ważnej persony. Ważniak wstał z wolna.
– Witamy towarzysza Zhanga Shenga i prosimy go o cenne wskazówki – oznajmił Lu Liren i zaczął klaskać; ludzie wpatrywali się w podium nierozumiejącym wzrokiem, nie mając pojęcia, o co chodzi.
Mężczyzna odchrząknął i zaczął mówić bez pośpiechu, przeciągając każde słowo. Jego mowa była jak długi pasek papieru, tańczący na północno-wschodnim wietrze. Przez kolejne kilkadziesiąt lat na widok białych karteczek zapisanych zaklęciami odpędzającymi złe duchy, używanych na pogrzebach, zawsze przypominało mi się to przemówienie.