Gdy ważniak skończył mówić, Lu Liren wydał rozkaz, by głuchoniemy i jego ludzie oraz paru oficerów z pistoletami maszynowymi u pasa zaprowadzili kilkunastu związanych jak balerony więźniów na podwyższenie. Więźniowie wypełnili całe podium, zasłaniając widok na ważną osobistość.
– Na kolana! – rozkazał Lu Liren.
Bystrzejsi spośród więźniów uklękli sami, mniej bystrych podcięto.
Wieśniacy pod podium siedzieli z pospuszczanymi głowami, zerkając kątem oka na boki; niektórzy od czasu do czasu spoglądali przed siebie na podwyższenie, lecz widok klęczących ludzi o nosach kapiących śluzem sprawiał, że ich głowy wędrowały z powrotem w dół.
Jakiś chudy mężczyzna z tłumu wstał niepewnie i oznajmił zachrypniętym, drżącym głosem:
– Pani szefowo okręgu! Ja… zostałem pokrzywdzony.
– Świetnie! – zawołała Pandi z entuzjazmem. – Pokrzywdzeni nie muszą się niczego bać! Zapraszam na podium, chcemy pana wysłuchać!
Oczy tłumu zwróciły się w kierunku chudzielca. Był to Zhang Dzięcioł we własnej osobie. Jego szary jedwabny strój był podarty – jeden rękaw prawie odpadł, odsłaniając ciemne ramię; włosy, zawsze starannie ułożone i uczesane z przedziałkiem, przypominały wronie gniazdo. Trząsł się na zimnym wietrze, rozglądając się lękliwie szarymi oczami.
– Proszę wejść i mówić, co ma pan do powiedzenia! – rzekł Lu Liren.
– To nic wielkiego… – wybełkotał Dzięcioł. – Mogę mówić tu, gdzie stoję…
– Nie, proszę podejść tutaj – namawiała Shangguan Pandi. – Nazywa się pan Zhang Decheng, prawda? Pamiętam, jak pańska matka chodziła po wsi z koszykiem i żebrała o jedzenie. Pańskie cierpienia musiały być wielkie, a nienawiść głęboka. Proszę podejść i opowiedzieć nam o wszystkim.
Dzięcioł na swoich łukowato krzywych nogach przecisnął się przez tłum i chciał się wspiąć na podwyższenie. Usypane z ziemi, miało około metra wysokości. Dzięcioł podskoczył, lecz tylko pobrudził się brunatną ziemią, toteż jeden z żołnierzy stojących na górze schylił się, chwycił go za ramiona i podniósł. Dzięcioł głośno protestował, wymachując w powietrzu krzywymi nogami. Wylądowawszy wreszcie na podwyższeniu, stanął chybotliwie, jakby miał pod stopami sprężyny i kołysał się w przód i w tył przez dobrą chwilę. Gdy już odzyskał równowagę, podniósł głowę i popatrzył w dół – jego wzrok napotkał niezliczone spojrzenia, kryjące w sobie najrozmaitsze emocje. Stojąc na trzęsących się nogach, wybełkotał coś, co nie dało się poskładać w ani jedno sensowne zdanie, po czym pokuśtykał w stronę zejścia. Shangguan Pandi, postawna i silniejsza od niejednego mężczyzny, złapała Dzięcioła za ramię i pociągnęła z powrotem, niemal go przewracając. Wykrzywiając usta w żałosnym grymasie, wyjąkał:
– Pani dowódco okręgu, proszę mnie zostawić, jestem tylko nic nie wartym człowiekiem, proszę dać mi spokój…
– Czego się pan boi, Zhang Decheng? – spytała Pandi napastliwie.
– Jestem samotny jak patyk, leżę jak gałąź, stoję jak pniak. Nie mam się czego bać na tym świecie.
– Skoro się pan nie boi, to czemu nie chce pan mówić?
– Bo to nic wielkiego. Nieważne.
– Myślisz pan, że to jakaś zabawa?
– No dobrze. Proszę się nie gniewać, pani dowódco, już powiem… Niech będzie moja krzywda…
Dzięcioł podszedł do Qina Drugiego.
– Panie Qin, jest pan wykształconym człowiekiem. Pewnego razu na lekcji u pana zapadłem w sen i głowa opadła mi na ławkę. Pamięta pan? Bił mnie pan linijką po ręku tak długo, aż moja dłoń zaczęła wyglądać jak ropucha, a potem wymyślił mi pan przezwisko. Pamięta pan?
– Odpowiedz na pytanie! – poleciła Shangguan Pandi podniesionym głosem.
Qin Drugi podniósł głowę; jego kozia bródka sterczała do przodu.
– To było bardzo dawno – wymamrotał – nie pamiętam…
– Pan może nie pamięta, ale ja pamiętam bardzo dobrze! – Dzięcioł mówił z coraz większą pasją i szło mu coraz składniej. – Panie nauczycielu, powiedział pan: „Nazywasz się Zhang Decheng, ale moim zdaniem, Zhang Dzięcioł bardziej do ciebie pasuje". To jedno zdanie sprawiło, że na zawsze pozostałem Zhangiem Dzięciołem. Staruszkowie nazywają mnie Dzięciołem, kobiety mówią do mnie Dzięcioł, nawet zasmarkane dzieciaki wołają za mną Dzięcioł. Przez to okropne przezwisko ja, mężczyzna w wieku lat trzydziestu ośmiu, do tej pory nie mogę znaleźć żony! Niech pan pomyśli, czyja córka chciałaby wyjść za jakiegoś Dzięcioła? Oto moja tragedia, to przezwisko zrujnowało mi życie…
Dzięcioł wzruszył się tak bardzo, że z oczu i nosa polały mu się strumienie łez. Urzędnik powiatowy o metalowych zębach złapał Qina Drugiego za siwe włosy i uniósł jego twarz do góry.
– Mów! – zagrzmiał. – Czy zarzut Zhanga Dechenga jest prawdziwy?
– Tak, to prawda. – Siwa bródka Qina Drugiego drżała niczym kozi ogon.
Urzędnik pchnął go z tyłu w głowę tak mocno, że Qin Drugi upadł na twarz.
– Kontynuować oskarżenia! – polecił.
Zhang Dzięcioł wytarł oczy wierzchem dłoni, kciukiem i palcem wskazującym wycisnął z nosa grudę śluzu, przypominającą ptasią kupę i strząsnął; gruda wylądowała na namiocie. Ważny gość zmarszczył brwi z obrzydzeniem i śnieżnobiałą chusteczką przetarł okulary. Był nieporuszony jak czarny głaz.
– Jesteś zwyczajnym snobem, Qinie Drugi! – zaczął znowu Zhang Decheng. – Sima Ku, w czasach, gdy pobierał u ciebie nauki, wrzucił ci ropuchę do nocnika, wlazł na dach i recytował obraźliwe rymowanki na twój temat. Czy choć raz go uderzyłeś? Nakrzyczałeś na niego? Wymyśliłeś mu przezwisko? Nie, nie i jeszcze raz nie!
– Znakomicie! – wykrzyknęła Pandi z entuzjazmem. – Zhang Decheng poruszył poważną kwestię. Dlaczego Qin Drugi nie odważył się ukarać Simy Ku? Dlatego, że Sima Ku był z bogatej rodziny. Skąd rodzina Simy Ku miała pieniądze? Nie uprawiali pszenicy, lecz jedli pszenne bułeczki. Nie hodowali jedwabników, a chodzili w jedwabiach. Nie robili wina, ale dzień w dzień się upijali. Drodzy mieszkańcy wioski, to na naszej krwi i naszym pocie bogacili się ci obszarnicy! Dzieląc między nas ich ziemię, ich dobra, w rzeczywistości odbieramy to, co należy do nas!
Ważniak klasnął parę razy w dłonie, wyrażając aprobatę dla płomiennej przemowy Shangguan Pandi. Urzędnicy powiatowi i okręgowi oraz uzbrojeni żołnierze zebrani na podium podjęli oklaski.
Zhang Decheng mówił dalej:
– Słyszałem, że Sima Ku sam jeden miał cztery żony. A ja nie mam ani jednej. Czy to jest sprawiedliwe?
Ważna osobistość zmarszczyła brwi.
– Proszę już o tym nie mówić, panie Zhang – przerwał mu Lu Liren.
– O nie – sprzeciwił się Zhang Dzięcioł – to właśnie jest główna przyczyna moich cierpień. Ja, Zhang Dzięcioł, też jestem mężczyzną, prawda? I też mam swoje co nieco między nogami…
Lu Liren stanął przed Dzięciołem, chcąc zakończyć jego występ. Wysokim, donośnym głosem, starając się zagłuszyć jego gniewną tyradę, oświadczył:
– Drodzy mieszkańcy wioski. Słowa Zhanga Dechenga brzmią może nieco nieokrzesanie, lecz mają głęboki sens. Dlaczego niektórzy ludzie mogą mieć cztery, pięć, albo nawet więcej żon, a tacy jak Zhang Decheng nie mogą znaleźć ani jednej?
Na podium zawrzała dyskusja; wiele spojrzeń skierowało się w stronę naszej matki. Jej twarz pociemniała, lecz w oczach nie było ani śladu gniewu czy nienawiści – były spokojne jak jesienne jeziora.
– Możesz już odejść – rzekła Shangguan Pandi, szturchając Dzięcioła.