Gdy słońce zaszło za góry, ciągnąc za sobą długie cienie, wkroczyliśmy do maleńkiej wioski. Panował tam gwar; gęsty biały dym strzelał w górę z każdego komina. Zmordowani drogą wieśniacy pokładli się pokotem na ziemi i leżeli niczym bezładnie rozrzucone kłody. Kilku co bardziej energicznych oficerów w szarych mundurach skakało to tu, to tam. Wokół studni tłoczyła się grupka ludzi – zapach świeżej wody pobudzał zmysły; moja koza także głośno pociągała nosem. Shangguan Laidi z dużą miską w ręku – cennym zabytkiem sztuki ceramicznej – również ruszyła w tamtą stronę. Kilka razy prawie udało jej się dopchać do wody, lecz w końcu zawsze ktoś ją odpychał. Stary kucharz z urzędu powiatowego rozpoznał nas i przyniósł nam wiaderko wody. Sha Zaohua i Shangguan Laidi pierwsze rzuciły się do picia – uklękły obok wiadra i jednocześnie wyciągnęły szyje, zderzając się głowami. Matka zganiła Laidi:
– Daj dziecku się napić!
Najstarsza Siostra odsunęła się, pozwalając Sha Zaohua zanurzyć buzię w wodzie. Mała chłeptała zupełnie jak cielak, z tą różnicą, że brudnymi rączkami przytrzymywała sobie wiadro.
– Dosyć, dziecko, bo cię brzuch rozboli od tego picia – rzekła matka, łapiąc Zaohua za ramiona i odciągając od naczynia.
Dziewczynka oblizała wargi, by nie uronić ani kropli; studzienna woda już bulgotała jej w żołądku. Najstarsza Siostra, napiwszy się do woli, wyprostowała się; brzuch jej odstawał. Matka nabrała miską wody dla Starszego i Młodszego Niemowy. Ósma Siostra pociągnęła nosem i kierując się zapachem, trafiła do wiadra, uklękła i wetknęła główkę do środka.
– Jintong, nie napijesz się trochę? – spytała matka.
Pokręciłem głową przecząco. Matka nabrała jeszcze trochę wody. Puściłem kozę, która już dawno popędziłaby pić, gdybym nie trzymał jej za szyję. Chłeptała z wiadra najnaturalniej z nas wszystkich, z wielkim smakiem – przez cały dzień zdążyła zjeść mnóstwo soli, więc doskwierało jej pragnienie. Ani na chwilę nie podniosła głowy znad naczynia; woda w szybkim tempie znikała w jej gardle, a brzuch nadymał się coraz bardziej. Stary kucharz był poruszony, lecz tylko westchnął w milczeniu. Matka podziękowała mu wylewnie, a on odpowiedział jeszcze głębszym westchnieniem.
– Czemu tak późno, mamo? – zganiła naszą matkę Pandi, lecz nie doczekała się reakcji.
Matka bez słowa pchała wózek, a my wraz z kozą szliśmy za nią, popychając i wymijając gęsto stłoczonych ludzi, wśród niezliczonych utyskiwań i protestów, aż wreszcie dotarliśmy na niewielki dziedziniec otoczony ziemnym murem. Pandi pomogła matce zsadzić dzieci z wózka – chciała, żebyśmy zostawili go, razem z kozą, za murami. Do drzew na dziedzińcu przywiązano kilkanaście koni i mułów; nie było dla nich worków z obrokiem ani siana, więc zwierzęta skubały korę. Pozostawiliśmy wózek na uliczce, lecz koza weszła za mną na dziedziniec. Pandi spojrzała na nas bez słowa – wiedziała, że ta koza utrzymuje mnie przy życiu.
Wnętrze domu było rzęsiście oświetlone; jakaś postać rzucała czarny, chybotliwy cień. Urzędnik powiatowy wykrzykiwał coś nerwowym tonem; z wnętrza dobiegał też ochrypły głos Lu Lirena. Na podwórzu pozostało kilku żołnierzy z karabinami; ani jeden z nich nie stał na baczność – za bardzo bolały ich nogi. Rozgwieżdżone niebo nabierało coraz głębszej czarnej barwy. Pandi zaprowadziła nas do jednego z bocznych pomieszczeń, gdzie na ścianie wisiała ledwie jarząca się lampka; jej nikłe światło napełniało pokój mnóstwem niesamowitych cieni. Stara kobieta w stroju pogrzebowym spoczywała w otwartej trumnie. Na nasz widok otworzyła oczy i rzekła:
– Dobrzy ludzie, pomóżcie mi zamknąć tę trumnę, już czas, żebym w niej zamieszkała…
– Ależ babciu, po co? – spytała matka.
– Dziś jest mój szczęśliwy dzień na śmierć. Dobrzy ludzie, bardzo was proszę, pomóżcie mi nałożyć to wieko…
– Zostańcie tu, mamo, to lepsze niż spać na ulicy – rzekła Pandi.
Spaliśmy bardzo niespokojnie. Przez pół nocy z głównej izby dobiegały odgłosy kłótni, a gdy ucichły, na ulicy zagrzmiał huk wystrzału. Ledwie skończyła się strzelanina, w samym środku wioski wybuchł pożar. Blask płomieni przypominających łopoczące na wietrze skrawki czerwonego jedwabiu migotał na naszych twarzach i na sylwetce leżącej w trumnie staruszki. O świcie już się nie poruszała. Matka mówiła do niej, lecz kobieta nawet nie otworzyła oczu; sprawdziła więc puls – była martwa.
– Ona jest pół-nieśmiertelną! – rzekła matka i razem z Najstarszą Siostrą położyły wieko na trumnie.
Kolejne dni były jeszcze cięższe. Zanim dotarliśmy do podnóża góry Daze, stopy matki i Najstarszej Siostry były otarte do żywego mięsa. Starszy Niemowa i Młodszy Niemowa dostali kaszlu, Lu Shengli miała gorączkę i biegunkę – matka przypomniała sobie o lekarstwach od Piątej Siostry i wetknęła małej pigułkę do buzi. Tylko biedna Ósma Siostra pozostała zdrowa. Już od dwóch dni nie widzieliśmy ani Shangguan Pandi, ani innych urzędników powiatowych czy okręgowych. Raz spotkaliśmy głuchoniemego, który biegł z rannym żołnierzem z oddziału okręgowego na plecach. Człowiek ów stracił nogę w jakimś wybuchu; krew kapała z pustej nogawki.
– Komendancie, błagam, niech mnie pan dobije, zdycham z bólu, o mamo… – płakał ranny na grzbiecie głuchoniemego.
Chyba piątego dnia naszej ucieczki zobaczyliśmy na północy białą górę, porośniętą drzewami; na szczycie majaczyła malutka świątynia. Znad brzegu Rzeki Wodnego Smoka, płynącej nieopodal naszego domu, w pogodne dni można było dojrzeć tę górę, lecz zawsze miała kolor ciemnoszmaragdowy. Widząc ją z tak bliska i dokładnie, czując jej rześką woń, zdaliśmy sobie sprawę, jak bardzo oddaliliśmy się od domu. Na szerokiej żwirowej drodze natknęliśmy się na oddział kawalerii. Żołnierze na koniach przypominali tych z Siedemnastego Batalionu. Minęli nas, kierując się tam, skąd my przyszliśmy, co uświadomiło nam, że nasza rodzinna ziemia naprawdę zamieniła się w pole bitwy. Po nich przeszła piechota, a za nią muły, ciągnące działa z lufami zatkanymi bukietami kwiatów; siedzący na nich artylerzyści prezentowali się nad wyraz dumnie. Za artylerią podążali noszowi, za noszowymi oddział z wózkami załadowanymi workami z mąką, prosem i sianem. Uciekinierzy z Północno-Wschodniego Gaomi trzymali się pobocza, ustępując z drogi wojsku.
Kilku piechurów, uzbrojonych w mauzery, wystąpiło z szeregu i zaczęło wypytywać ludzi przy drodze. Dla Wanga Chao, golarza, który ewakuował się z nowoczesnym wozem o gumowych oponach, bardzo elegancko prezentującym się na drodze, był to początek kłopotów. W jednym z wózków aprowizacyjnych o drewnianych kołach złamała się oś; ciągnący go mężczyzna przechylił pojazd na bok, zdjął zepsutą oś i przyglądał się jej, obracając w dłoniach, które natychmiast zrobiły się czarne od smaru. Wóz ciągnął może piętnastoletni dzieciak z bliznami na głowie i owrzodzeniami w kącikach ust, ubrany w koszulę bez guzików, przepasaną konopnym sznurem.
– Co się stało, tato? – spytał.
– Oś złamana, synu – odrzekł ojciec z zatroskaną miną.
Obaj wspólnym wysiłkiem zdjęli ciężkie, obite żelazną blachą koło.
– I co teraz zrobimy, tato? – spytał chłopak.
Ojciec zszedł na pobocze i wytarł smar z dłoni o szorstką korę przydrożnej topoli.