– Nic się nie da zrobić – odpowiedział.
W tym momencie spomiędzy wózków wyskoczył jednoręki oficer w szarym mundurze i czapce z psiej skóry, z mauzerem na plecach.
– Wang Jin! Wang Jin! – pokrzykiwał ze zniecierpliwieniem. – Czemu wyszedłeś z szeregu, co? Chcesz skompromitować Przedsiębiorstwo Żelaza i Stali?
– Oś nam się złamała, panie oficerze… – tłumaczył się zatroskany Wang Jin.
– Nie mogła się złamać wcześniej ani później, tylko teraz, kiedy idziemy się bić? Przed wyjazdem kazałem zrobić przegląd wozu, tak czy nie? – srożył się coraz bardziej oficer polityczny, aż uniósł swoje jedyne, wyjątkowo muskularne ramię i wymierzył Wangowi Jinowi cios w twarz.
– Auaa! – krzyknął Wang Jin i spuścił głowę; z nosa ciekła mu krew.
– Czemu pan bije mojego ojca? – spytał zuchwale młodzieniec.
Oficer zastygł na moment.
– Zrobiłem to niechcący. Mój błąd – przyznał. – Ale jeśli aprowizacja się opóźni, każę was obu rozstrzelać!
– Czy my złamaliśmy tę oś umyślnie? – oburzył się młodzieniec.
– Jesteśmy biedni, ten wóz musieliśmy pożyczyć od ciotki.
Wang Jin wyskubał z rękawa trochę bawełnianej watoliny i zatkał krwawiący nos, po czym wymamrotał:
– Panie oficerze, trzeba być rozsądnym…
– Rozsądnym? – Twarz oficera politycznego pociemniała z gniewu.
– Dostarczyć prowiant na czas na linię frontu, to jest rozsądne. Nie zrobić tego, to się dopiero nazywa brak rozsądku! Dosyć już tego gadania! Dziś macie na własnych plecach zanieść te dwieście czterdzieści funtów prosa do powiatu Taoguan!
– Panie oficerze polityczny, codziennie pan mówi, że do wszystkiego trzeba podchodzić realistycznie. Dwieście czterdzieści funtów… Mój syn jest jeszcze mały… Błagam pana…
Oficer zadarł głowę i spojrzał na słońce, rzucił okiem na zegarek, a następnie rozejrzał się dookoła. Najpierw zauważył nasz wózek, potem jego wzrok spoczął na pojeździe o gumowych kołach, należącym do Wanga Chao.
Wang Chao, wprawny golarz, zarabiał nieźle i był kawalerem – pieniądze wydawał głównie na swój ulubiony przysmak, czyli świńskie łby. Dobrze odżywiony, miał kwadratową głowę, duże uszy, jędrną, zdrową cerę; nie wyglądał na chłopa. Jego wózek o gumowych kołach zajmowała skrzynka z narzędziami oraz gruba haftowana kołdra zawinięta w psią skórę. Wózek był zrobiony z drewna sofory, pokrytego warstwą oleju tungowego i świecił złotawym blaskiem – był nie tylko ładny, ale i przyjemnie pachniał. Przed wyruszeniem w drogę Wang Chao napompował koła, dzięki czemu pojazd podskakiwał lekko na żwirowej drodze. Ładunek nie był ciężki, a właściciel miał dużo energii – nie rozstawał się z flaszką wódki, z której co parę mil pociągał kilka łyków i dziarsko, z fantazją i z pieśnią na ustach maszerował dalej. Był prawdziwym hrabią wśród uciekinierów.
Oficer, przewracając czarnymi oczami, z uśmiechem zszedł na pobocze.
– Skąd idziecie? – spytał serdecznym tonem.
Nie doczekał się odpowiedzi. Jego wzrok padł na pień topoli, pokryty czarnymi śladami smaru. Srebrne drzewa rosły jedno przy drugim; długie gałęzie strzelały prosto w górę, prawie sięgając chmur. Spojrzenie oficera w końcu spoczęło na szerokim obliczu Wanga Chao i serdeczny uśmiech zniknął z jego twarzy, ustępując miejsca minie surowej jak góry i posępnej jak klasztor.
– Z czego żyjesz? – zainteresował się nagle, wpatrując się intensywnie w tłusto lśniącą twarz Wanga.
Wang Chao odwrócił się z głupią miną i patrzył, jakby zapomniał języka w gębie.
– Wyglądasz mi co najmniej na właściciela sklepu albo bogatego chłopa, jeśli nie na obszarnika – drążył oficer. – Z całą pewnością nie żyjesz z pracy własnych rąk, lecz jesteś pasożytem, który żywi się owocami cudzego trudu!
– Panie dowódco, niesłusznie mnie pan ocenia – odparł Wang Chao. – Jestem golarzem, zarabiam na życie fizyczną pracą. Mieszkam w dwóch rozpadających się izbach, nie mam żadnej ziemi, nie mam też żony ani dzieci – kiedy sam się najem, cała rodzina nakarmiona. Zjem dziś, to dobrze, a czy zjem jutro, to się dopiero okaże. Sprawdzili już moją przynależność klasową – jestem drobnym rzemieślnikiem, to tyle co średni chłop – podstawowa siła robocza!
– Bzdury! – orzekł jednoręki. – Widzę, żeś mocny w gębie, ale nawet najbardziej wygadana papuga nie wygada sobie przejścia przez przełęcz Tong! Konfiskuję ten wózek! – oznajmił oficer, po czym odwrócił się i zawołał Wanga Jina i jego syna.
– Migiem zdejmijcie to proso i ładujcie na ten wózek!
– Panie dowódco – protestował Wang Chao – ten wózek kupiłem sobie za pieniądze, które oszczędzałem przez pół życia. Nie wolno zabierać biednym ludziom ich własności!
– Dla zwycięstwa oddałem własną rękę! Ile jest wart ten twój pojazd? Żołnierze na froncie czekają na prowiant, a ty śmiesz jeszcze stawiać opór?
– Panie dowódco, pan chyba nie jest ani z mojego okręgu, ani z mojego powiatu, na jakiej podstawie konfiskuje pan mój wózek?
– Powiat taki, okręg siaki – to nie ma żadnego znaczenia, wszyscy muszą wspierać działania na froncie.
– Nie zgadzam się – upierał się Wang Chao.
Jednoręki ukląkł na jedno kolano, wyjął pióro, zdjął skuwkę zębami, wyciągnął czystą kartkę, położył na kolanie i nabazgrał kilka ideogramów.
– Jak się nazywasz? Jaki powiat, okręg?
Wang Chao odpowiedział.
– Wasz naczelnik Lu Liren to mój stary towarzysz broni – rzekł jednoręki. – Kiedy ta bitwa się skończy, dasz mu ten papierek, a on załatwi ci nowy wózek.
Wang Chao wskazał naszą rodzinę.
– Panie dowódco, to jest teściowa Lu Lirena we własnej osobie!
– W takim razie jest pani świadkiem – zwrócił się jednoręki do matki. – Powie pani, że sytuacja była trudna i że ja, Guo Mofu, oficer polityczny ósmej kompanii milicji ludowej okręgu Bohai, pożyczyłem mały wózek od Wanga Chao z waszej wioski i proszę, żeby pan naczelnik się tym zajął. No dobra – odwrócił się do Wanga Chao i wetknął mu do ręki kartkę. – A ty na co czekasz? – wrzasnął na Wanga Jina. – Jak nie dostarczymy na czas prowiantu, obaj zasmakujecie bata, a ja, Guo Mofu, połknę kulkę! A ty zabieraj swoje graty i to już! – pokazał palcem na Wanga Chao.
– Panie dowódco, co ja mam teraz zrobić? – spytał Wang Chao.
– Jeśli się martwisz o swój wózek, możesz iść z nami, w naszym oddziale tragarzy znajdzie się wikt dla jeszcze jednej osoby. Po bitwie od razu odbierzesz swój pojazd.
– Ależ panie dowódco… – rzekł Wang Chao z płaczem -…dopiero co stamtąd uciekłem…
– Chcesz, żebym wyjął pistolet i palnął cię od razu? – rozgniewał się oficer. – Za rewolucję oddajemy własną krew, a ty marudzisz o jakiś wózek!
– Będziesz moim świadkiem, ciotko – jęknął żałośnie Wang Chao, zwracając się do naszej matki, która pokiwała głową twierdząco.
Wang Jin i jego syn, pchając wózek na gumowych kołach, pomaszerowali dalej w radosnych nastrojach. Jednoręki oficer skinął uprzejmie głową matce i sadząc wielkie kroki, dogonił oddział.
Wang Chao usiadł na swojej kołdrze ze zrozpaczoną miną, mamrocząc do siebie:
– Dlaczego mam takiego pecha? Czy to musiało się zdarzyć właśnie mnie? Co ja komu złego zrobiłem? – Strużki łez popłynęły po jego pulchnych policzkach.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do podnóża góry, szeroka żwirowa droga rozgałęziła się na kilkanaście wąskich ścieżynek, które wijąc się, prowadziły aż na szczyt. Wieczorem uciekinierzy zbierali się w grupki mówiące najróżniejszymi dialektami i w chłodnym powietrzu zmierzchu przekazywali sobie nawzajem sprzeczne wieści. Nocą wszyscy cierpieli zimno, kuląc się w gęstwinie krzaków u stóp góry.