Выбрать главу

Od północy i od południa dobiegały nas podobne do grzmotów huki eksplozji; pociski artyleryjskie rozcinały czarne niebo świetlistymi łukami. Powietrze głęboką nocą stało się wilgotne i zimne; z górskich szczelin wypełzały jak węże lodowate podmuchy, strząsały resztki listków z gałęzi krzewów i szeleściły wśród opadłych liści drzew. Lisy lamentowały w swoich norach, wilki wyły w dolinach. Chore dzieci płakały jak koty, staruszkowie kasłali, jakby ktoś bił w gongi. To była naprawdę straszna noc. O świcie w rowach i rozpadlinach leżało kilkadziesiąt trupów: dzieci, staruszków, a nawet ludzi w sile wieku. Cała nasza rodzina przeżyła tylko dlatego, że schroniliśmy się pod niezwykłymi złotolistnymi krzewami – oprócz nich wszystkie inne tej nocy straciły swoje liście – pod nimi zaś znajdowała się gruba warstwa suchej trawy. Tuliliśmy się do siebie, nakrywając głowy jedyną kołdrą. Koza leżała przytulona do moich pleców, osłaniając mnie przed wiatrem. Najgorsza była druga połowa nocy. Odległy huk artylerii, dochodzący od południa, czynił tylko panującą w naszym gąszczu ciszę jeszcze głębszą; pojedyncze ludzkie jęki przeszywały nasze serca i wywoływały dreszcze. Wreszcie lamenty ułożyły się w melodię podobną do słynnego „wspaniałego śpiewu" – okazało się, że był to płacz jakiejś kobiety. Wśród wszechogarniającej ciszy wszystkie dźwięki wsiąkały w góry, zimne i wilgotne; nad naszą zlodowaciałą kołdrą zawisła ciemna chmura. Spadł marznący deszcz. Krople kapały na nasze przykrycie, na szeleszczące złote liście naszych krzewów, na zbocza góry, na głowy uciekinierów, na grubą sierść wyjących górskich wilków; jeszcze w powietrzu zamieniały się w lodowate okruchy, które stapiały się potem w twardą pokrywę.

Przypomniałem sobie tę noc, kiedy Trzeci Dziadek Fan za pomocą swojego ognia wyrwał nas ze śmiertelnego letargu. Niósł pochodnię wysoko nad głową; czerwony jak ogon kasztanowego źrebaka płomień tańczył w czarnym nocnym powietrzu. Tamtej nocy zanurzyłem się w ciepłym oceanie mleka; obejmując wielką pierś, poczułem się, jakbym wzlatywał w niebiosa. Tym razem miałem dręczące wizje. Złoty promień przeszył mrok niczym snop światła z projektora Babbitta, tańczyło w nim mnóstwo lodowych ziarenek, podobnych do żuków. Zobaczyłem kobietę o długich, falujących włosach, w szacie czerwonej jak poranek, wysadzanej tysiącami pereł, migoczących to krótszymi, to dłuższymi błyskami. Z początku miała twarz Laidi, potem Ptasiej Nieśmiertelnej, to znowu Starej Jin o jednej piersi, w końcu zmieniła się w Amerykankę z filmu…

– Jintong! Jintong! – wołała matka.

Jej głos odegnał halucynacje. Razem z Najstarszą Siostrą w ciemności tak długo masowały mi ręce i nogi, aż wyrwały mnie ze stanu zawieszenia między życiem a śmiercią.

Bladym świtem w krzakach rozległy się płacze. Ludzie głośno rozpaczali nad martwymi, sztywnymi ciałami członków swoich rodzin. Dzięki złotym liściom i podartej kołdrze nasze siedem serc wciąż jeszcze biło. Mama rozdała nam tabletki, które dostała od Pandi. Nie chciałem swojej, więc mama wrzuciła ją do gardła mojej kozie, która w chwilę potem zabrała się do skubania złotych liści. Zarówno liście, jak i gałęzie pokrywała przejrzysta warstewka lodu. Sople zwisały ze skał wystających ze zbocza. Nie było wiatru, lecz nadal padał marznący deszcz, poruszając gałęziami; górska ścieżka lśniła jak lustro.

Jeden z uchodźców, prowadząc osła z zarzuconym na grzbiet ciałem kobiety, ruszył ścieżką w górę. Ośle kopyta ślizgały się na lodzie; zwierzę potykało się co chwila, ledwie wstało – padało z powrotem. Mężczyzna usiłował mu pomagać i przewracał się razem z nim. Trup kobiety w końcu zsunął się z oślego grzbietu i spadł w jakąś rozpadlinę. Spośród skał wyłoniła się złota pantera z małym dzieckiem w pysku i przeskakiwała z głazu na głaz, z trudem utrzymując równowagę; jakaś potargana kobieta goniła ją z krzykiem. Wspinała się bohatersko po oblodzonych skałach, upadając co chwila i podnosząc się znowu; w rezultacie poraniła sobie brodę, wybiła przednie zęby, rozcięła do krwi głowę z tyłu, połamała paznokcie, skręciła kostkę, wybiła rękę ze stawu, a wszystkie jej organy wewnętrzne ucierpiały na skutek wstrząsów. Nie zaprzestała jednak pościgu i w końcu udało jej się złapać panterę za ogon.

Wieśniacy znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Idąc, ryzykowali upadek, bezruch zaś groził zamarznięciem. Nikt nie miał ochoty zamarzać, toteż ruszali i padali, tracąc pomału poczucie celu swojej wędrówki. Mała świątynia na szczycie góry bielała i lśniła zimnym blaskiem, podobnie jak drzewa porastające zbocze. Na tej wysokości marznący deszcz zamieniał się w śnieg. Nie mając odwagi wspinać się wyżej, ludzie krążyli wciąż u podnóża góry. Na drzewie kauczukowym dostrzegliśmy trupa golarza Wanga Chao – powiesił się na pasku od spodni na jednym z niższych konarów, który ugiął się łukowato pod jego ciężarem, grożąc pęknięciem w każdej chwili. Stopy Wanga już dotykały ziemi, spodnie zsunęły się do kolan; w pasie miał zawiązaną pikowaną kurtkę – najwyraźniej nawet po śmierci chciał wyglądać przyzwoicie. Zerknąłem tylko jednym okiem na jego siną, szeroką twarz i wywalony na wierzch język, przypominający podartą szmatę i czym prędzej odwróciłem wzrok, lecz mimo to obraz ten często i długo nawiedzał mnie w snach. Nikt nie zwracał na niego uwagi, jedynie kilku ludzi, którzy na pierwszy rzut oka wyglądali na poczciwych, pobiło się o jego kołdrę i psią skórę. Szarpali się wzajemnie, w końcu zaczęli się gryźć. Jeden z nich, wysoki, wrzasnął nagle boleśnie – pokurcz o szczurzej twarzy odgryzł mu kawałek okazałego ucha. Mały wypluł odgryziony skrawek na środek dłoni, obejrzał dokładnie, po czym zwrócił właścicielowi. Następnie zręcznie, maleńkimi kroczkami, uważając, by się nie poślizgnąć, oddalił się wraz z ciężką kołdrą i psią skórą. Wpadł na jakiegoś staruszka, który przyłożył mu w głowę rozwidlonym kijem, używanym do blokowania kół wózka i upadł ciężko na ziemię jak worek ziarna. Staruszek oparł się plecami o drzewo i z kijem w ręku bronił swojej nowej kołdry. Kilku nieustraszonych młodych nicponi miało ochotę przejąć jego zdobycz, lecz wystarczyło lekkie uderzenie kijem, by także znaleźli się na ziemi. Staruszek był odziany w długą szatę, związaną w talii pasem z grubej tkaniny, do którego przytroczył fajkę i sakiewkę z tytoniem. Miał siwą brodę, w której tkwiły okruchy lodu.

– No, chodźcie tu, jeśli śmierć wam niestraszna! – pokrzykiwał przenikliwym głosem; jego twarz wydłużyła się, oczy pozieleniały.

Napastnicy uciekli w popłochu.

Matka podjęła decyzję: idziemy z powrotem na południowy wschód!

Chwyciła dyszle i poczłapała niepewnie; mokra od deszczu oś przeraźliwie skrzypiała: „cy cy-jao, cy cy-jao!" Staliśmy się przykładem dla innych, którzy tłumnie, w milczeniu podążyli za nami w drogę powrotną do rodzinnego domu; niektórzy wkrótce nas wyprzedzili.

Krucha warstwa lodu pękała i eksplodowała pod naciskiem drewnianych kółek, lecz marznący deszcz wkrótce ją odnawiał. Oprócz lodowatych kropli w powietrzu pojawiły się kawałki lodu wielkości śrutu, które biły nas w uszy i raniły twarze. Rozległa równina wypełniła się ludzkim zgiełkiem. Parliśmy z trudem w kierunku, z którego nadeszliśmy; matka pchała wózek, Najstarsza Siostra ciągnęła. Buty Laidi popękały z tyłu, odsłaniając jej zmarznięte, zniszczone pięty, dreptała więc na palcach, jakby tańczyła taniec yangko. Gdy wózek się przewracał, padała razem z nim; nieraz nakryła się nogami, pociągnięta przez napiętą linę. Idąc, Najstarsza Siostra płakała. Płakałem i ja, a ze mną Sha Zaohua. Matka szła w milczeniu, jej oczy lśniły błękitnym blaskiem, zaciskała zęby, przygryzając wargi w niemej determinacji. Kroczyła ostrożnie, lecz odważnie; jej maleńkie stopy niczym dwie łopaty zagłębiały się w ziemi. Ósma Siostra podążała w ciszy za matką, trzymając się jej ubrania swoją małą rączką, podobną do namokniętego, nadgniłego bakłażana.