Выбрать главу

— Delagard to co innego. Nienawidzisz go. Brzydzisz się nim.

— Czyżby?

— To morderca i tyran. Przez niego wyrzucono nas z wyspy Sorve. Od początku kieruje tą ekspedycją jak tyran. Bije Lis. Zabił Hendersa. Kłamie, oszukuje, robi wszystko, co mu się podoba, aby tylko przeprowadzić swoją wolę. Wszystko, co jego dotyczy, jest dla ciebie odrażające, a teraz nie możesz znieść myśli, że kochał się ze mną, niezależnie od tego czy byłam przy zdrowych zmysłach, kiedy mu na to pozwoliłam. Dlatego tak mnie traktujesz. Nie chcesz dotykać miejsc, których dotykały usta Delagarda, nie mówiąc o fiucie. Czy nie mam racji, Val?

— Ni stąd ni zowąd zaczynasz bawić się odczytywaniem myśli. Nie wiedziałem, że jesteś jasnowidzem, Sundiro.

— Nie bądź dupkiem. Jest tak czy nie?

— Posłuchaj, Sundiro…

— Jest tak czy nie jest? — Jej głos, dotychczas twardy i chłodny, nagle złagodniał. Spojrzała na niego z czułością i tęsknotą, która go zdziwiła. — Val, czy nie wiesz, że ja również czuję obrzydzenie na myśl, że miałam go w sobie? Czy nie wiesz, że ciągle usiłuję go zmyć z siebie? Jednak to nie powinno cię obchodzić. Nie mam plam na skórze w miejscach, gdzie mnie dotykał. Nie masz prawa odwracać się ode mnie tylko dlatego, że jakieś obce stworzenie pewnej nocy przyczepiło się do burty okrętu i zmusiło nas do robienia rzeczy, których inaczej nigdy byśmy nie zrobili. — W jej oczach znów pojawił się błysk gniewu. — Jeśli to nie Delagard, to o co chodzi? Powiedz mi.

Ochrypłym ze wstydu głosem Lawler powiedział:

— W porządku. Przyznaję. Chodzi o Delagarda.

— Do cholery, Val.

— Przykro mi.

— Naprawdę?

— Nie zdawałem sobie sprawy z tego, co mnie gnębi, dopóki nie rzuciłaś mi tego w twarz. Ale tak, tak. Przypuszczam, że podświadomie właśnie to gryzie mnie przez cały czas. Ręka Delagarda pełzająca między twoimi udami. Grube wargi Delagarda na twoich piersiach. — Lawler na chwilę zamknął oczy. — To nie twoja wina. Zachowuję się jak głupi, niedojrzały dzieciak.

— Masz rację. Zachowujesz się bardzo głupio. Chcę ci jeszcze przypomnieć, że w normalnych warunkach za nic w świecie nie pozwoliłabym Delagardowi się dotknąć. Nawet gdyby był ostatnim mężczyzną w galaktyce.

Lawler uśmiechnął się.

— To diabeł skłonił cię do tego.

— Mięczak.

— To to samo.

— Jeśli tak twierdzisz. Jednak to nigdy nie miało miejsca, nie w rzeczywistości. Nie w wyniku mojego świadomego działania. Staram się też, jak mogę, zapomnieć o tym. Ty też spróbuj. Kocham cię, Val.

Spojrzał na nią ze zdumieniem. To słowo nigdy dotąd nie padło w ich rozmowach. Nigdy też nie wyobrażał sobie, że kiedyś padnie. Tak dawno słyszał je po raz ostatni, że nie mógł sobie przypomnieć, kto tak do niego powiedział.

I co teraz? Czy oczekuje, że on też jej to powie?

Uśmiechała się szeroko. Nie spodziewała się, że powie jej cokolwiek. Znała go zbyt dobrze.

— Chodź, doktorze — powiedziała. — Potrzebuję trochę dokładniejszego badania.

Lawler zerknął, sprawdzając, czy drzwi są zamknięte. Potem podszedł do niej.

— Uważaj na moje pęcherze — powiedziała.

5

Z morza wychyliły się stworzenia podobne do gigantycznych peryskopów, wysokie na dwadzieścia metrów, lśniące łodygi, zakończone błękitnymi pięciokątami. Z odległości około pół kilometra godzinami obserwowały okręt chłodnym niezmąconym wzrokiem. Niewątpliwie były to oczy na słupkach. Tylko czyje oczy?

Peryskopy ześliznęły się w wodę i nie pokazały więcej. Po nich przyszły ogromne jamochłony, kolosalne stworzenia podobne do tych z Morza Ojczystego, lecz jeszcze większe: dostatecznie duże, jak się wydawało, aby jednym haustem połknąć „Królową Hydros”. Te także trzymały się z daleka, dniem i nocą rozświetlając morze zielonkawym, fosforyzującym światłem. Nie znano przypadków, aby kiedykolwiek jamochłony sprawiały kłopoty okrętom na Hydros, ale te tutaj to jamochłony z Morza Pustego, zdolne do wszystkiego. Ciemne otchłanie ich otwartych gardzieli były przerażającym, męczącym widokiem.

Cała woda wokół zdawała się fosforyzować. Z początku efekt był ledwie widoczny, jedynie szczypta koloru, blady, czarowny blask. Potem jednak jego natężenie wzrosło. W nocy ślad okrętu wyglądał jak linia ognia biegnąca przez morze. Nawet za dnia fale jarzyły się ogniem. Bryzgi, które czasami padały na pokład, migotały jaskrawo barwami tęczy. Potem spadł na nich deszcz parzących meduz.

Później oglądali zwariowany taniec godowy nurków, które wyskakiwały tak wysoko ponad powierzchnię, że wydawało się, iż próbują fruwać. W jednym miejscu napotkali coś, co wyglądało jak wiązka drewnianych pali, związanych wystrzępionymi sznurami, a co zbliżyło się maszerując po powierzchni morza. W środku tej wiązki znajdowała się otwarta kapsuła, a w niej maleńkie, wielookie, kuliste stworzenie, które wyglądało, jakby podróżowało na szczudłach.

Jeszcze później, pewnego ranka, Delagard, wyglądając za burtę — był teraz stale w pogotowiu, w każdej chwili spodziewając się ataku — gwałtownie cofnął się i krzyknął:

— Co jest, do cholery! Kinverson, Gharkid, chodźcie tu i spójrzcie na to!

Lawler dołączył do nich. Delagard wskazywał na coś w wodzie. Z początku Lawler nie dostrzegł niczego niezwykłego; później zauważył, że dwadzieścia centymetrów poniżej poziomu wody z kadłuba wyrasta jakaś powłoka, narośl żółtawej, włóknistej substancji, która ciągnie się wzdłuż okrętu na szerokość około metra. Nie, to nie powłoka, zdecydował Lawler; to raczej przypomina występ, drewnianą półkę.

Delagard odwrócił się do Kinversona.

— Czy widziałeś kiedyś coś takiego?

— Nie.

— A ty, Gharkid?

— Nie, panie-kapitanie, nigdy.

— Obrośliśmy jakimiś wodorostami? Czy to jest skrzyżowanie wodorostu ze skorupiakiem? Jak myślisz, Gharkid?

Gharkid wzruszył ramionami.

— Nie mam pojęcia, panie-kapitanie.

Delagard kazał spuścić drabinkę sznurową i zszedł na dół, żeby to sprawdzić. Uczepiony jedną ręką drabinki, zwisając tuż nad powierzchnią wody i wychylając się najdalej jak mógł, nakłuł tę dziwną narośl za pomocą skrobaka do skorupiaków. Klnąc, wrócił na górę.

Jak stwierdził, problem dotyczył warstwy palcorostów, które obrastały kadłub, wciąż odnawiając się i tworząc powłokę zabezpieczającą i wzmacniającą zewnętrzne poszycie okrętu.

— Jakaś miejscowa roślina przyrosła do niego. Może jakiś pokrewny gatunek. Albo taki, który żyje z nim w symbiozie. Cokolwiek to jest, przyczepia się do palcorostu i rozmnaża jak szalone. Półka, która sterczy z nas teraz, jest już wystarczająco duża, aby zmniejszać szybkość okrętu. A jeśli będzie rozrastać się w dotychczasowym tempie, to w ciągu kilku dni całkiem nas obrośnie.