Natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z głębin wypłynęły jakieś dziwne stworzenia: długie, smukłe, płetwiaste i pokryte gęstym, czarnym, jedwabistym futrem. Było ich pięć, wijących się, łagodnookich, o ciemnych, stożkowatych pyskach, pokrytych wijącą się, czarną szczeciną. Łagodnie, delikatnie otoczyły dryfujące ciało Martello i utrzymując je na powierzchni zaczęły rozwijać okrywający go koc. Delikatnie, łagodnie ściągnęły go z nieboszczyka. A potem — łagodnie, delikatnie — skupiły się wokół jego zesztywniałego ciała i zaczęły je konsumować.
Wykonały to zadanie cicho, bez niechlujnej i wściekłej żarłoczności. Widok był przerażający, a jednocześnie upiornie piękny. Ich ruchy pobudzały morze do nadzwyczajnej fosforescencji. Wydawało się, że Martello jest pochłaniany przez zimne, szkarłatne płomienie. Powoli zmieniał się w światło. Stwory przeprowadziły na nim poglądową lekcję anatomii, sprawnie ściągając z niego skórę i odsłaniając ścięgna, wiązania, mięśnie, nerwy. Następnie weszły głębiej. Nawet dla Lawlera, dla którego wewnętrzne sekrety ludzkiego ciała nie były żadną tajemnicą, ten widok był głęboko niepokojący, a jednak zadanie wykonano tak czysto, bez pośpiechu i z szacunkiem, że nie sposób było nie patrzeć i nie dostrzec piękna w tym, co robiły. Warstwa po warstwie odsłaniały szkielet Martello, aż w końcu pozostały tylko białe kości. Wtedy spojrzały w górę, na widzów przy relingu, jakby oczekując aprobaty. Ich oczy miały bezsprzecznie inteligentny wyraz. Lawler zobaczył, jak skinęły łbami — to mogło być jedynie pozdrowienie — a potem zniknęły z pola widzenia równie cicho, jak się pojawiły. Oczyszczony szkielet Martello zapadł już w niezbadane głębiny, gdzie niewątpliwie czekały inne organizmy, aby wykorzystać zawarty w nim wapń. Z tryskającego życiem młodego człowieka, jakim był Leo Martello, nie pozostało nic prócz kilku stron manuskryptu dryfujących na powierzchni wody. A po krótkiej chwili nawet ich nie było już widać.
Później, kiedy znalazł się sam w kajucie, Lawler sprawdził swój zapas uśmierzychy. Wystarczy na dwa dni, stwierdził. Przelał połowę do flaszeczki i wypił.
Niech to diabli, pomyślał.
A potem wypił również drugą połowę. Niech to diabli.
6
Po dwóch dniach, tuż przed południem, wystąpiły pierwsze objawy głodu: poty, dreszcze, mdłości. Lawler był na nie przygotowany, a przynajmniej sądził, że jest. Szybko jednak nasiliły się bardziej, niż oczekiwał, zmieniając się w próbę tak trudną, że nie był pewien, czy ją wytrzyma. Intensywność bólu, który nadchodził wielkimi falami, przeraziła go. Wydawało mu się, że czuje, jak jego mózg pęcznieje i uciska ściany czaszki.
Machinalnie sięgnął po flaszeczką, która oczywiście była pusta. Skulił się na koi, drżący, rozgorączkowany, nieszczęśliwy.
Wczesnym popołudniem przyszła do niego Sundira.
— To przez to, co zdarzyło się tamtego dnia? — zapytała.
— Z Martello? Nie, to nie to.
— A zatem jesteś chory? Wskazał na pustą flaszeczkę. Po chwili zrozumiała.
— Czy mogę ci jakoś pomóc, Val?
— Przytul mnie, to wszystko.
Chwyciła jego głowę i położyła na swej piersi. Lawler przez chwilę gwałtownie dygotał. Potem uspokoił się, choć nadal czuł się okropnie.
— Chyba czujesz się trochę lepiej — powiedziała.
— Troszeczkę. Nie odchodź.
— Jestem tutaj. Chcesz wody?
— Tak. Nie. Nie, tylko zostań tam, gdzie jesteś. Wtulił się w nią. Czuł, jak gorączka narasta, spada, znowu rośnie z gwałtowną, niszczącą szybkością. Narkotyk był silniejszy, niż Lawler przypuszczał, a jego uzależnienie najwyraźniej bardzo silne. A jednak — jednak — ból przychodził falami; wraz z upływem godzin zdarzały się chwile, gdy czuł się prawie normalnie. To było dziwne. Lecz dawało mu nadzieję. Nie miał nic przeciwko walce, jeśli musiał walczyć, ale chciał ja_ wygrać.
Sundira pozostała z nim przez całe popołudnie. Zasnął, a kiedy się obudził, wciąż przy nim była. Miał opuchnięty język. Był zbyt słaby, aby ustać na nogach.
— Czy wiedziałeś, że tak będzie? — zapytała.
— Tak. Sądzę, że tak. Może nie myślałem, że będzie aż tak źle.
— Jak się teraz czujesz?
— Różnie — powiedział Lawler. Zza drzwi dobiegł głos Delagarda:
— Jak on się czuje?
— Martwi się o ciebie — powiedziała Sundira do Lawlera.
— Bardzo troskliwie z jego strony.
— Powiedziałam mu, że jesteś chory.
— Nie wdając się w szczegóły?
— Nie, żadnych szczegółów.
Ta noc była okropna. Przez jakiś czas Lawler myślał, że postrada zmysły. Jednak tuż przed świtem nadszedł kolejny z tych nieoczekiwanych, niewytłumaczalnych okresów ulgi, jak gdyby coś z oddali sięgało do jego mózgu i tłumiło głód narkotyku. O świcie wrócił mmi apetyt, a kiedy wstał — po raz pierwszy podniósł się z koi od czasu, gdy zaczął gorączkować — był w stanie utrzymać równowagę.
— Wyglądasz nieźle — powiedziała do niego Sundira. — A jak się czujesz?
— Tak sobie. Złe samopoczucie powróci. Zapowiada się długa walka.
Jednak kiedy wróciło, było słabsze niż poprzednio. Lawler bezskutecznie próbował wyjaśnić tę zmianę. Spodziewał się trzech, czterech, a nawet pięciu dni tego koszmaru, a potem może stopniowej ulgi w cierpieniach, w miarę jak jego organizm zacznie stopniowo wyzwalać się z nałogu. Tymczasem to był zaledwie drugi dzień.
Znowu wrażenie czyjejś interwencji; coś go prowadziło, podnosiło, wyciągało z bagna.
Później znów drgawki i poty. I następne ozdrowienie, trwające prawie pół dnia. Lawler wyszedł na pokład, oddychał świeżym powietrzem, wolno spacerował dookoła. Powiedział do Sundiry, że jego zdaniem wychodzi z tego zbyt łatwo.
— Masz szczęście — powiedziała.
Z nastaniem nocy znów był chory. Zdrowy, chory: góra, dół. Jednak ogólny obraz był zachęcający. Dochodzi do siebie. Przed końcem tygodnia miał tylko sporadyczne chwile złego samopoczucia. Patrzył na pustą flaszeczkę i uśmiechał się z zadowoleniem.
Powietrze było czyste, a wiatr silny. „Królowa Hydros” gnała naprzód ze stałą prędkością, podążając południowo-zachodnim kursem wokół wodnego globu. Morze świeciło coraz intensywniej z dnia na dzień, a nawet z godziny na godzinę. Cały świat zaczynał wyglądać świetliście. Niebo i woda lśniły w dzień i w nocy. Pół tuzina nieznanych gatunków koszmarnych stworzeń wyskoczyło z wody, aby poszybować wysoko nad głowami widzów i z głośnym pluskiem zniknąć w oddali. W głębinach czyhały ogromne jamochłony.
Przez większość czasu na pokładzie „Królowej” panowała cisza. Wszyscy cicho i sprawnie krzątali się wokół swych codziennych zajęć. Mieli sporo roboty, ponieważ teraz pozostało ich tylko jedenaścioro do pracy, którą na początku rejsu dzielili między czternaście par rąk. Martello, niefrasobliwy, radosny i pełen optymizmu, poprawiał innym humor; jego śmierć wszystko zmieniła.
Jednak Oblicze zbliżało się coraz szybciej. Zapewne to musi mieć coś wspólnego z tym poważnym, ponurym nastrojem wśród załogi, pomyślał Lawler. Jeszcze nie było go widać na horyzoncie, ale każdy wiedział, że jest już blisko. Każdy to czuł. Na pokładzie wyczuwali jego obecność. Jego wpływ był nieuchwytny, a jednak niezaprzeczalny. Coś tam jest, często rozmyślał Lawler, coś więcej niż wyspa. Rozumne i czujne. Czekało na nich.