Выбрать главу

Lawlerowi zakręciło się w głowie.

— W nieskończoność?

— Tak.

— Ale czy nie określasz boga jako coś nieskończonego? Jak może nieskończona rzecz być mniejsza od innej nieskończoności?

— Zbiór nieskończony może być zawarty w zbiorze nieskończonym. Zbiór nieskończony może zawierać nieskończoną liczbę nieskończonych podzbiorów.

— Jeśli tak twierdzisz — odpowiedział lekko podenerwowany Lawler. — Tylko co to ma wspólnego z Obliczem?

— Jeśli Oblicze jest prawdziwym rajem, niezniszczonym i dziewiczym — siedzibą Ducha Świętego — to równie dobrze może być zamieszkałe przez istoty wyższego rzędu, istoty o wielkiej czystości i mocy. W Kościele nazywano je aniołami. Wyznawcy innych religii nazywali je bogami.

Cierpliwości, pomyślał Lawler. Ten człowiek traktuje to poważnie. Powiedział:

— A te istoty wyższe — aniołowie, bogowie, nieważne jak je nazwiemy — są miejscowymi, postgodelowskimi geniuszami, czy dobrze to rozumiem? Dla nas bogami. Również dla Skrzelowców, ponieważ Oblicze wydaje się ich świętym miejscem. Nie jest jednak samym Bogiem, Bogiem wszechmogącym, twoim Bogiem, którego czci twój Kościół, najwyższym stwórcą Skrzelowców i nas oraz wszystkiego we wszechświecie. Nie znajdujesz go w pobliżu, przynajmniej niezbyt często. Ten Bóg stoi wyżej na drabinie rozwoju. Nie mieszka na żadnej szczególnej planecie. Jest gdzieś w górze, w wyższej sferze, w większym wszechświecie, patrzy w dół i czasami sprawdza, jak się rzeczy mają.

— Dokładnie.

— Jednak nawet On nie jest na samym szczycie?

— Nie ma żadnego szczytu — odparł Quillan. — Jest tylko nie kończąca się drabina boskości, biegnąca od stadium stojącego tuż ponad śmiertelnikiem w bezkres. Nie wiem, na jakim szczeblu tej drabiny znajdują się mieszkańcy Oblicza, lecz bardzo prawdopodobne, że stoją wyżej od nas. Bóg wszechmogący jest całą tą drabiną. Ponieważ Bóg jest nieskończony, nie może być żadnego poziomu boskości, a jedynie nieskończony szereg; nie ma Najwyższego, jest tylko Wyższy, Wyższy i Jeszcze Wyższy, ad infinitum. Oblicze jest jednym z pośrednich ogniw tego łańcucha.

— Rozumiem — powiedział niepewnie Lawler.

— Medytując nad tym zaczyna się dostrzegać wyższe nieskończoności, nawet jeśli z definicji nie możemy nigdy dostrzec najwyższej, ponieważ musielibyśmy być więksi od największej nieskończoności, aby tego dokonać. — Quillan spojrzał w niebo i rozpostarł szeroko ramiona w geście, który był niemal autoironiczny. Jednak zaraz odwrócił się do Lawlera i powiedział głosem, który był zupełnie różny od tego, jakim mówił wcześniej: — W końcu, doktorze, doszedłem do przyczyny mojego nieudanego kapłaństwa. Przez cały czas musiałem być świadomy tego, że Bóg, którego poszukuję, jedna nadrzędna Istota, która się nami opiekuje, jest całkowicie nieosiągalny. Jeśli chodzi o nas, On praktycznie nie istnieje. A jeśli istnieje, to w obszarze tak dalece odległym od naszego istnienia, że równie dobrze mógłby wcale nie istnieć. Teraz nareszcie rozumiem, że muszę szukać mniejszego boga, który istnieje bliżej naszego poziomu świadomości. Po raz pierwszy, Lawler, widzę możliwość znalezienia spokoju za życia.

— Co za bzdury tu wygadujecie? — zagadnął Delagard, który zaszedł ich z tyłu.

— Teologiczne bzdury — powiedział Quillan.

— Aha. Nowe objawienie?

— Usiądź — zaproponował duchowny. — Wszystko ci opowiem.

Rozpalony logiką swego nowego objawienia, Quillan chodził po okręcie i dzielił się nim z każdym, kto chciał słuchać. Nie znalazł jednak wielu chętnych.

Najbardziej zainteresowany wydawał się Gharkid. Lawler zawsze podejrzewał, że ten dziwaczny człowieczek ma skłonności do mistycyzmu — a teraz, jak zawsze enigmatyczny, Gharkid przesiadywał z lśniącymi oczami, w pozie głębokiego skupienia wysłuchując wszystkiego, co duchowny miał do powiedzenia. Jednak, jak zwykle, Gharkid nie podsuwał żadnych własnych komentarzy, a tylko od czasu do czasu jakieś delikatne pytanie.

Sundira spędziła godzinę z Quillanem i przyszła później do Lawlera zamyślona i zaintrygowana.

— Biedny człowiek — powiedziała. — Raj. Święte duchy spacerujące, błogosławiące pielgrzymów. Te długie tygodnie na morzu musiały go doprowadzić do obłędu.

— Jeśli kiedykolwiek był zdrowy na umyśle.

— Tak bardzo chce poddać się czemuś większemu i mądrzejszemu niż on. Przez całe życie szukał Boga. Myślę, że w rzeczywistości próbuje odnaleźć swoją drogę do macicy.

— Cóż za cyniczne stwierdzenie.

— Czy jednak nie prawdziwe? — Sundira położyła głowę na kolanach Lawlera. — Jak myślisz? Czy twoim zdaniem to matematyczne bożyszcze ma jakiś sens? Albo cała ta teologia? Raj? Wyspa świętych duchów?

Gładził jej gęste, ciemne włosy. Tygodnie i miesiące podróży uczyniły je bardziej szorstkimi, nadając im kruchy i kędzierzawy wygląd. Wciąż jednak były piękne.

Powiedział:

— Częściowo rozumiem. A przynajmniej rozumiem metaforę, jaką się posługuje. Jednak to nie ma żadnego znaczenia. Nie dla mnie. Być może we wszechświecie istnieje nieskończoność wyraźnych warstw bogów, a każdy z nich ma dokładnie szesnaście razy więcej oczu niż ten z niższej warstwy, zaś Quillan może mieć absolutnie niepodważalny dowód na istnienie tej całej wymyślnej bzdury, a i tak nie miałoby to dla mnie żadnego znaczenia. Żyję na tym i tylko na tym świecie i nie ma tu żadnych bogów. Nie obchodzi mnie, co dzieje się na wyższych poziomach, jeżeli takowe istnieją.

— To wcale oznacza, że wyższe poziomy nie istnieją.

— Nie. Myślę, że masz rację. Kto wie? Stary rybak, który pierwszy mówił nam o Obliczu, opowiadał również niesamowitą historię o podwodnym mieście supermieszkańców, położonym tuż przy brzegu. Jak sądzę, równie trudno mi w nią uwierzyć, jak w teologiczne dyrdymały Quillana. Jedna idea jest równie szalona jak druga.

Podniosła głowę i odwróciła się, by spojrzeć na niego.

— Dla dobra dyskusji przyjmijmy, że w pobliżu Oblicza naprawdę istnieje jakieś miasto pod powierzchnią morza i że mieszka tam jakiś szczególny rodzaj Mieszkańców. Jeżeli tak, to wyjaśniałoby, dlaczego Mieszkańcy, których znamy, uważają Oblicze za świętą wyspę i boją się lub przynajmniej nie chcą się tam zbliżać. A jeśli tam naprawdę są jakieś boskie istoty?

— Poczekamy i zobaczymy, co tam jest, kiedy tam dotrzemy, a wtedy ci odpowiem, dobrze?

— Dobrze — powiedziała Sundira.

W środku nocy Lawler nagle obudził się, pozostając w półśnie, który zwykle trwa aż do świtu. Usiadł, potarł bolące czoło. Czuł się, jakby ktoś otworzył mu czaszkę podczas snu i napełnił ją milionem jaskrawych pasm cienkiego, iskrzącego się drutu, które teraz ocierały się o siebie przy każdym oddechu.

Ktoś był w kajucie. W nikłym blasku gwiazd, który wpadał przez pojedynczy świetlik, zobaczył przy grodzi wysoką postać o kwadratowych ramionach, która patrzyła na niego w milczeniu. Kinverson? Nie, nie tak duży jak Kinverson, a poza tym dlaczego Kinverson miałby nachodzić jego kajutę grucha nocą? Jednak żaden z pozostałych na pokładzie mężczyzn nie był nawet w przybliżeniu tak wysoki.

— Kto tam? — powiedział Lawler.

— Nie poznajesz mnie, Valben? — Głęboki, donośny głos, cudownie spokojny i pewny siebie.

— Kim jesteś?

— Przyjrzyj się dobrze, chłopcze! — Intruz odwrócił się, tak że część jego twarzy znalazła się w świetle. Lawler ujrzał silną szczękę, gęstą, kręconą, czarną brodę, prosty, władczy nos. Oprócz brody ta twarz mogła być jego własną. Nie, oczy były inne. Błyszczały mocniej; ich spojrzenie było bardziej surowe i bardziej współczujące niż oczu Law-lera. Znał to spojrzenie. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach.