— Sądziłem, że nie śpię — powiedział spokojnie. — Ale teraz widzę, że jeszcze śnię. Witaj, ojcze. Miło cię znów widzieć. Upłynęło sporo czasu.
— Czyżby? Nie dla mnie. — Wysoki mężczyzna zrobił kilka kroków w jego stronę. W maleńkiej kajucie zbliżył się do krawędzi koi. Miał na sobie ciemną, wymiętą szatę staromodnego kroju, szatę, którą Lawler bardzo dobrze pamiętał. — A jednak widocznie trwało to chwilę. Jesteś już dorosły, chłopcze. Jesteś starszy ode mnie, prawda?
— Mniej więcej w tym samym wieku.
— I jesteś lekarzem. Dobrym lekarzem, jak słyszę.
— Ależ skąd. Staram się, jak mogę. To nie wystarcza.
— Jeśli starasz się najlepiej jak możesz, to zupełnie wystarczy, Valben. Jeżeli naprawdę robisz, co możesz. Mówiłem ci o tym, ale przypuszczam, że mi nie wierzyłeś. Dopóki nie obijasz się, dopóki naprawdę ci zależy. Poza pracą lekarz może być absolutnym draniem, lecz dopóki mu zależy, jest w porządku. Dopóki rozumie, że jego zadaniem jest chronić, leczyć, kochać. I myślę, że ty to zrozumiałeś. — Przysiadł na krawędzi koi. Zachowywał się bardzo swobodnie. — Nie masz rodziny, prawda?
— Nie.
— To źle. Byłbyś dobrym ojcem.
— Tak sądzisz?
— Oczywiście, ojcostwo odmieniłoby cię. Chyba na lepsze, jak sądzę. Żałujesz?
— Nie wiem. Prawdopodobnie. Żałuję wielu rzeczy. Żałuję, że moje małżeństwo się nie udało. Że nigdy nie ożeniłem się ponownie. Że ty zmarłeś zbyt szybko, ojcze.
— Czy to było zbyt szybko?
— Dla mnie tak.
— No tak. Tak, myślę, że tak.
— Kochałem cię.
— A ja ciebie, chłopcze. I nadal bardzo cię kocham. Jestem z ciebie dumny.
— Mówisz, jakbyś wciąż żył. Przecież to tylko sen; możesz mówić wszystko, co chcesz, prawda?
Postać podniosła się i zniknęła w mroku. Wydawało się, że chce się ukryć.
— To nie jest sen, Valben.
— Nie? A więc co? Nawet jeśli tak, ty nie żyjesz, ojcze.
Nie żyjesz już od dwudziestu pięciu lat. Jeśli to nie sen, dlaczego tutaj jesteś? Jeśli jesteś duchem, dlaczego czekałeś tak długo, aby mnie nawiedzać?
— Bo jeszcze nigdy nie byłeś tak blisko Oblicza.
— Co Oblicze ma wspólnego z tobą lub ze mną?
— Mieszkam na Obliczu, Valben. Lawler mimowolnie roześmiał się.
— To, co powiedziałeś, bardziej pasuje do Skrzelowca niż do ciebie.
— Nie tylko Skrzelowcy trafiają na Oblicze, chłopcze. To kategoryczne stwierdzenie zawisło w powietrzu jak gęsty opar. Lawler cofnął się przed nim. Teraz zaczynał rozumieć. Wzbierał w nim gniew.
Zirytowany, wyciągnął rękę w stronę zjawy.
— Wyjdź stąd. Daj mi spać.
— Czy tak się rozmawia z ojcem?
— Ty nie jesteś moim ojcem. Jesteś bardzo złym snem albo kłamliwą iluzją, telepatycznie wysłaną przez jakiegoś morskiego jeżozwierza lub smoka. Mój ojciec nigdy nie powiedziałby czegoś takiego. Nawet gdyby powrócił jako duch, czego również nigdy by nie zrobił. Straszenie nie było w jego stylu. Odejdź i zostaw mnie!
— Valben, Valben, Valben!
— Czego chcesz ode mnie? Dlaczego nie zostawisz mnie w spokoju?
— Valben, chłopcze…
Lawler nagle zdał sobie sprawę, że już nie widzi wysokiej, ciemnej postaci.
— Gdzie jesteś?
— Wszędzie wokół ciebie i nigdzie.
Lawlerowi łupało w głowie. Skręcało go w brzuchu. Po ciemku sięgnął po flaszeczkę uśmierzychy. Po chwili przypomniał sobie, że jest pusta.
— Czym jesteś?
— Jestem zmartwychwstaniem i życiem. Ten, kto wierzy we mnie, choćby umarł, żyć będzie na wieki.
— Nie!
— Bóg cię zbawi, pierwotny Żeglarzu! Od wrogów, którzy cię nękają!
— To obłęd! Przestań! Wynoś się stąd! Już! — Drżąc na całym ciele, Lawler sięgnął po lampę. Światło przepędzi to coś. Lecz nim ją znalazł, poczuł nagłe ukłucie samotności i pojął, że wizja, lub cokolwiek to było, opuściła go z własnej woli. Jej zniknięcie nieoczekiwanie pozostawiło za sobą dzwoniącą pustkę.
Ta nieobecność była dla Lawlera wstrząsem jak po amputacji. Przez jakiś czas siedział na krawędzi koi, drżący, zlany potem, trzęsąc się jak w najgorszym stadium narkotykowego głodu.
Potem wstał. Niepodobna, żeby teraz zasnął. Wyszedł na pokład. Para księżyców wisiała na niebie, dziwnie poplamiona purpurową i zieloną luminescencją, która barwiła zachodni horyzont i zdawała się od zawsze wypełniać powietrze. Krzyż Hydros, zwieszając się w kąciku nieba jak kawałek odrzuconej ozdoby, również pulsował kolorami, czego Lawler nigdy dotąd nie widział: z obu jego ramion spływały oślepiające, olśniewające zwoje turkusu, bursztynu, szkarłatu i ultramaryny.
Wydawało się, że nikt nie stoi na wachcie. Żagle były postawione i okręt płynął w lekkiej, równomiernej bryzie, ale pokład był pusty. Widząc to Lawler poczuł ukłucie strachu. Pierwsza wachta powinna być na pokładzie: Pilya, Kinverson, Gharkid, Felk, Tharp. Gdzie się podziali? Nawet w sterówce nie było nikogo. Czyżby okręt płynął sam?
Tak wyglądało. W dodatku zbaczał z kursu. Ostatniej nocy, przypomniał sobie, Krzyż był po lewej stronie dziobu. Teraz pokrywał się z bukszprytem. Nie płynęli już na zachód, południowy zachód, lecz zawrócili pod ostrym kątem na poprzedni kurs.
Zaintrygowany, obszedł na palcach cały pokład. Gdy podszedł do grotmasztu, zobaczył Pilyę śpiącą na stosie lin, a obok chrapiącego Tharpa. Delagard obdarłby ich ze skóry, gdyby się dowiedział. Kawałek dalej znalazł Kinversona, który siedział oparty plecami o nadburcie. Oczy miał otwarte, ale również nie wydawał się przytomny.
— Gabe? — powiedział cicho Lawler. Ukląkł i pomachał ręką przed oczami Kinversona. Żadnej reakcji. — Gabe, co się dzieje? Jesteś zahipnotyzowany?
— Odpoczywa — dobiegł nagle z tyłu głos Onyosa Felka. — Nie przeszkadzaj mu. To była ciężka noc. Godzinami zmienialiśmy żagle. Spójrz teraz: ląd, dokładnie na wprost. Posuwamy się bardzo szybko w jego stronę.
Ląd? Czy na Hydros ktoś kiedykolwiek mówił o lądzie?
— O czym ty mówisz? — zapytał Lawler.
— Tam. Widzisz?
Felk niedbale machnął w stronę dziobu. Lawler spojrzał i nie zobaczył nic prócz bezmiaru rozświetlonego morza i pustego horyzontu, zaznaczonego jedynie przez kilka nisko położonych gwiazd oraz rozrastającą się, ciężką chmurę pośrodku. Ciemna kurtyna nieba wydawała się dziwnie rozpłomieniona, otoczona przerażającą, płonącą gwałtownie zorzą. Wszędzie było widać kolory, niesamowite kolory, fantastyczny pokaz dziwnego światła. Ale żadnego lądu.
— W nocy — powiedział Felk — wiatr zmienił kierunek i odwrócił nas w tę stronę. Cóż za niewiarygodny widok! Te góry! Te wspaniałe doliny! Czy kiedykolwiek uwierzyłbyć w coś takiego, doktorze? Oblicze Wód! — Wydawało się, że Felk zaraz się rozpłacze. — Przez całe życie patrzyłem na mapy morza i widziałem ten czarny znaczek na odległej półkuli, a teraz widzimy go twarzą w twarz… Oblicze, doktorze, to Oblicze!
Lawler splótł ręce na piersi. W tropikalnym cieple nocy poczuł nagły chłód.
Wciąż nie widział nic prócz bezkresnego falowania pustej wody.
— Słuchaj, Onyos, jeśli Delagard wyjdzie na pokład wcześniej i znajdzie całą twoją zmianę śpiącą, wiesz, co się stanie. Na litość boską, jeśli ty ich nie obudzisz, ja to zrobię!