Выбрать главу

Nero jako jedyny nie miał takiego zabezpieczenia. Spróbowali zrobić dla niego coś w rodzaju kamizelki, lecz pies potraktował to jako obelgę i urażony schował się w kąt. Pozostawało więc tylko mieć nadzieję, ze okaże się dostatecznie szybki, by umknąć przed strzałem.

Augustowi i Seline nakazano pilnowanie domu podczas przejażdżki Tiril i Móriego, a gdyby ujrzeli kogoś przemykającego się za nimi, August miał na ostrzeżenie wystrzelić ze swego nieporęcznego, trudnego do nabicia muszkietu.

Móri i Tiril powędrowali przez łąki. Dziewczyna wciągała w płuca ostre powietrze z cudownym poczuciem wolności. Zamknięcie w domu zaczynało ją już wprawiać w irytację.

Ale nie tylko to było przyczyną podenerwowania. I ona, i Móri z wielkim trudem utrzymywali między sobą chłodny dystans. Żyjąc tak blisko siebie i bezustannie tęskniąc, by zbliżyć się jeszcze bardziej, mieli kłopoty z poskromieniem swych uczuć.

Rześkie powietrze pomagało nieco ostudzić emocje.

Szli trzymając się za ręce, zatopieni w rozmowie. Nero zataczał wokół nich coraz szersze kręgi. Pies nie bardzo był zadowolony z przechadzki po otwartym terenie. Co prawda stare norki myszy polnych zainteresowały go na chwilę, ale nie miał przecież przy czym podnieść nogi! Niezauważenie podchodził coraz bliżej lasu, gdzie kusiły go drzewa i nadzwyczaj interesujące zapachy lisa albo kuny. Od czasu do czasu podnosił nos do góry i węszył kolejny nowy zapach, któremu trudno się oprzeć.

Para spacerująca po polach nareszcie się ocknęła.

– Nero! Nero!

Pole było puste.

Móri wsunął do ust dwa palce i gwizdnął przeciągle.

Nero nie przychodził.

– Do licha! – zdenerwował się Móri.

– Zaraz przybiegnie – uspokajała go Tiril.

– Byle tylko nie dał się złapać.

– Nero? Przecież byśmy go usłyszeli – stwierdziła Tiril.

– No tak, chyba masz rację.

Kiedy jednak pies się nie pojawiał, wystraszyli się nie na żarty.

– Gdzie widziałaś go ostatnio? – spytał Móri.

– Nie pamiętam. Kręcił się koło nas.

– Ja widziałem go przy starym wiatraku. Chodź, poszukamy go.

Wkrótce byli już przy wiatraku. Zeszli z bezpiecznego pola. Wiatrak stał na wzgórzu, lecz skrzydła miał połamane, las podpełzł aż do niego. Pod stopami chrzęściło.

Nera nigdzie nie było widać.

Móri gwizdnął jeszcze raz.

Bez odpowiedzi.

– Gdzie go szukać? – jęknęła Tiril.

– To do niego niepodobne – zafrasował się Móri. W jego głosie dał się wyczuć lęk. – Mógł wrócić do dworu, wpuszczono go do środka, ale…

Gwizdnął jeszcze raz, i jeszcze raz. Las pozostał niemy. Nie rozległ się żaden dźwięk, żaden szelest, nie słychać było psich łap po zmrożonym poszyciu ani ciężkiego sapania.

Zwierzę!

– Móri, wezwę Zwierzę!

Zawahał się.

– Nie mam przy sobie magicznych znaków.

– Co tam znaki! – zniecierpliwiła się Tiril. Zawołała głośno: – Zwierzę! Wzywam cię!

Wkrótce poczuła, że coś ociera się o jej nogi, w nosie zaświdrował smród gnijących ran.

– Znajdź Nera – poprosiła niewidzialnego przyjaciela. – Bardzo cię o to proszę!

Znów poczuła na kolanach dotyk szorstkiej sierści. Nagle tuż obok rozległ się chrapliwy, dobrze znajomy głos:

– Nie przejmuj się Nerem! Myśl o sobie! Zawracajcie!

Móri także go usłyszał.

– To Nidhogg – stwierdził zdziwiony. – Chyba rzeczywiście cię pilnuje. Sądzę, że powinniśmy go usłuchać.

– Czy Nero ma się dobrze? – rzuciła pytanie w powietrze.

– Poradzi sobie. Spieszcie się do domu, jak najprędzej!

– Chodź! – zawołał Móri. Ujął dziewczynę za rękę i pociągnął za sobą. – Nie bez powodu nas ostrzega.

Zbiegli z wiatrakowego wzgórza.

Krótka droga na pole zdała się nagle nie mieć końca. Zwłaszcza że zagradzali ją dwaj mężczyźni.

– Poznaję jednego – szepnęła Tiril.

– Ja też! Był na balu! Nazywa się chyba von Kaltenhelm.

– Sprawia wrażenie człowieka wysokiego rodu. To oficer – doszła do wniosku Tiril. – Móri, co my zrobimy?

– Schowajmy się do lasu! Pobiegniemy skrajem tak, by nie tracić z oczu ani pola, ani dworu. Biegnij!

Zaczęli przedzierać się przez zarośla.

Huk wystrzału wstrząsnął powietrzem.

Móri jęknął głośno.

– Móri! Jesteś ranny?

– Nie. Kula odbiła się od skóry łosia. Niech Bóg błogosławi Augusta i Seline za to, że poszyli nam kurtki, chociaż przy każdym ruchu trzeszczą jak drzwi stodoły.

Biegli przez gęsto rosnące krzaki, Tiril musiała przyznać, że skórzany pancerz hamuje ruchy. Skrzypiał, przeszkadzał, a jednak nie mogła się powstrzymać od śmiechu na wspomnienie komicznego ubioru.

Niedługo jednak się uśmiechała, zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji. Wróg deptał im po piętach.

– Móri! Mijamy dwór, a musimy się tam schronić!

– Nie możemy wyjść teraz na otwarty teren – odparł w biegu, czując, jak gałązki sieką go po twarzy. – Trzeba ich zgubić. Powinienem był zabrać ze sobą pistolet, który zostawił mi Erling.

Padł kolejny strzał, i ten skierowany był do Móriego. Kula prawie go liznęła.

– Chcą zabić ciebie – wysapała Tiril, wyczołgując się z błotnistego rowu.

– Tak, ciebie najwidoczniej mają pojmać żywą.

– Ach, Móri, zgubiłam but w błocie! Au! Tyle tu kamieni, i tak kłuje! Nie mogę… biec…

– Musisz! Dalej, chodź!

Zdawał sobie jednak sprawę, że przeciwnicy mają przewagę.

Ale nie do końca!

– Moi przyjaciele! – zawołał. – Zróbcie co w waszej mocy!

Horst von Kaltenhelm podniecony gonił zbiegów.

– Mamy ją – sapnął z wysiłkiem. – Łap go, Mondstein!

– Muszę naładować broń – odparł równie uradowany Mondstein. – W biegu.

– Weź mój pistolet! Biegniesz szybciej niż ja.

Jęknął z wysiłku, lecz nie chciał rezygnować. Są już tak blisko! Nareszcie ją dopadł. Mistrz będzie zadowolony. Mondstein przyspieszył kroku z pistoletem gotowym do strzału. Kiedyś zazdrościł Heinrichowi Reussowi i Georgowi Wetlevowi tego, że zyskają pochwały za wykonanie tak prostego zadania, jak pochwycenie młodej dziewczyny. A im się to nie udało. Von Kaltenhelm, ich bezpośredni zwierzchnik, wyznaczył jego, Mondsteina, na miejsce Wetleva. Pokaże, co potrafi!

Heinrich Reuss także się wycofał. Teraz do złapania dziewczyny pozostali tylko von Kaltenhelm i on, Mondstein.

Czekają ich za to zaszczyty!

Tylko że zadanie okazało się nadspodziewanie trudne. Niby prosta sprawa, a dziewczyna wciąż wymykała im się z rąk. Jak to możliwe? I to w zasadzie przez przypadek. Miał wrażenie, że Tiril idzie przez życie jak lunatyczka, prosto w pułapki, jakie na nią zastawiają, i równie prosto z nich wychodzi. Bez szwanku.

Mondstein nie mógł pojąć, jak to możliwe, że znów spudłował strzelając do tego czarnego diabła, który nie odstępował dziewczyny. Przecież trafił go, a mimo to ten człowiek nadal biegł, jakby kule się go nie imały.

Czary!

Znów czary, to straszne, niepojęte!

Tym razem czary polegały na kurtce z wielokrotnie złożonej skóry łosia, ale tego Mondstein nie wiedział, czuł jedynie, jak zimny dreszcz przebiega mu po krzyżu.

Głupstwa, nie wolno tak ulegać fantazjom. Czyż on, Mondstein, nie był wybranym? Do tej pory radził sobie ze wszystkim.

Uciekinierzy mieli jakieś kłopoty. Dziewczyna się przewróciła, niemal zniknęła w bagnie. Ale podniosła się, utykała. Widać zgubiła but..Mężczyzna, ten cudzoziemiec, podtrzymywał ją, ale teraz biegli znacznie wolniej.

A więc szala zwycięstwa przechyliła się na jego stronę. Jak zwykle, zresztą czy mogło być inaczej?