Выбрать главу

Podniósł pistolet.

Tajemniczy obcy zatrzymał się. Odwrócił się w jego stronę. Jak można być tak głupim! Jedną ręką objął dziewczynę, drugą wyciągnął w stronę Mondsteina, wykrzykując przy tym kilka niezwykłych słów

– Vinir mínir, gerið Thad sem Thid getið.

Co po islandzku znaczy: „Moi przyjaciele, zróbcie co w waszej mocy!”

Mondstein stał wśród zarośli, miał jednak dobry widok na parę taplającą się w bagnie. Przed nim rosły tylko wiotkie wierzby iwy, nie zasłaniały mu widoku, a łatwo się przez nie prześlizgnąć.

Tak mu się wydawało.

W momencie gdy odwiódł. kurek, usłyszał w powietrzu świst i ujrzał, jak pęd wierzby okręca się wokół pistoletu i ściąga go w dół, tak że sam postrzelił się w stopę. Inna smukła gałązka owinęła się wokół jego ramienia. Cienkie pędy nachyliły się nad nim i oplotły całe ciało.

Szarpnął się, żeby się od nich uwolnić, ale więzy tylko jeszcze mocniej się zacisnęły. Zaczął Wzywać pomocy, lecz giętka jak drut witka otoczyła jego szyję, dławiąc krzyk, a potem samego Mondsteina.

– Dobry Boże – szepnęła Tiril.

– Uciekajmy stąd – odszepnął równie wstrząśnięty Móri. Nie aż tak skutecznej pomocy sobie życzył.

Odnalazł w błocie but Tiril i rzucili się do ucieczki, przerażeni potęgą sił, jakie uwolnili.

– Czy nie powinniśmy mu pomóc? – wysapała Tiril w biegu.

– Za późno. Zresztą ich było dwóch, dlatego właśnie wciąż nie mam odwagi wybiec z tobą na pole.

Tiril nie odpowiedziała. Zadumała się nad niewidzialnymi towarzyszami Móriego, którzy okazali się groźniejsi niż przypuszczała.

Bardzo ją to zasmucało, byli wszak jej przyjaciółmi. Horst von Kaltenhelm czekał w bezpiecznej odległości. Brudną robotę zostawił Mondsteinowi, i tak jemu przypadnie chwała.

Mondstein nie musiał wiedzieć o jego zamiarach.

Wystrzał! Z pistoletu Mondsteina. Doskonale!

Ale krzyk? Czy to nie Mondstein krzyczał? Co on znów wymyślił? Chyba nie strzelał do siebie?

Von Kaltenhelm uśmiechnął się z własnego dowcipu. Ale… znów usłyszał Mondsteina, przeraźliwy wrzask nie pozostawiał wątpliwości. Był to okrzyk przerażenia, paraliżującego strachu.

Horst von Kaltenhelm nasłuchiwał, zmarszczył czoło ze zdziwieniem.

Teraz zabrzmiało to, jakby kompan usiłował wzywać pomocy, lecz nie zdołał dobyć głosu. Potem zapadła cisza.

Usłyszał w niej kroki zbiegów, oddalające się w głąb lasu.

Do diaska, nie powinien był oddawać swego pistoletu! Musi go odzyskać. Odszukać Mondsteina i gonić uciekinierów.

Ale w lesie robiło się coraz ciemniej. Zapadał wieczór. Nieswój, trochę wystraszony, długimi krokami ruszył w kierunku Mondsteina.

Zatrzymał się powoli. Z wahaniem postawił jedną nogę, przysunął drugą i znieruchomiał.

Cóż na miłość boską…

– Mondstein?

Był tam, lecz tkwił spętany wierzbowymi witkami. Von Kaltenhelm podszedł bliżej.

Poczuł, że ogarnia go fala mdłości.

Ujrzał Mondsteina. Spomiędzy napiętych, splątanych ze sobą wierzbowych gałązek wystawały kępki ciemnych włosów. Jedna ręka wyciągała się w kierunku, gdzie stal Von Kaltenhelm. Wytrzeszczone oko wpatrywało się w niego błagalnie, rozpaczliwie, z przerażeniem, lecz nic już nie widziało.

Spod rozdartego ubrania wyłaniała się naga pierś, świadcząca o tym, że Mondstein zignorował polecenie zwierzchnika i zapomniał o założeniu ochronnego amuletu. Tak samo jak Georg Wetlev „zapomniał” o swoim. Tylko dlatego, że był ciężki i niewygodny?

Cóż za durnie! Von Kaltenhelm naturalnie nosił znak. Nie śmiał postąpić inaczej.

Kępki włosów, ręka, jedno oko, naga pierś.

Tylko tyle zobaczył z Mondsteina.

Boże!

Zapłacą za to, dziewczyna i ten jej budzący grozę kochanek, czy też kim on był.

Von Kaltenhelm wściekły rzucił się w pogoń.

Nie dotarł daleko, znów musiał się zatrzymać.

Co to takiego?

Odetchnął głęboko.

Co się dzieje?

Nieprzyjazny, dziko rosnący las umilkł. Kroków zbiegów nie było słychać, ucichły już dawno. Między drzewami dostrzegał dwór, w którym mieszkali, z komina unosił się dym, wiedział jednak, że tam nie mogli się schronić, cały czas pilnie baczył na dom.

Coś jednak zaczęło się dziać. Coś… Coś…

Von Kaltenhelm stanął nieruchomo. Nasłuchiwał, sprawdzał najbliższą okolicę. Dookoła.

Takie to dziwne, nie potrafił zrozumieć, co się stało.

Jestem chroniony, pomyślał. Nikt nie może do mnie dotrzeć. W dodatku sam w sobie jestem niepokonany. Wysokiego rodu, wysokiego stopnia. Zawsze odnoszono się do mnie z największym szacunkiem. Już jako bardzo małe dziecko miałem w sobie godność, dzięki której mogłem traktować innych z góry. Słudzy pełzali przede mną. Krewni podziwiali mnie, okazywali cześć. Jako dorosły nie mam sobie równych, książęta, cesarze, wszyscy najwyżej postawieni szanują mnie za mą wrodzoną władczość.

Tylko jeden stoi wyżej niż ja. I on chce, aby doprowadzić do niego tę nic nie znaczącą dziewczynę, Tiril Dahl…

Jestem chroniony. Nikt nie może do mnie dotrzeć.

Ale co to takiego? Co się we mnie sączy?

Von Kaltenhelma ogarnęło niezwykle poczucie pustki, dotkliwej melancholii, która omal go nie zadławiła.

Co on robi na świecie? Czemu to wszystko służy?

Miał wrażenie, że wypełnia go pustka. Wyłaniała się znikąd, rosła w nim niczym olbrzymia bańka powietrza. Próżnia w nim coraz bardziej się rozszerzała, miał ochotę się rozpłakać, ale człowiekowi jego kalibru nie przystoją łzy, zresztą nie umiał ich ronić.

Spomiędzy mocno zaciśniętych warg wydarł się jęk, jakby nacisk od środka stal się zbyt duży. Musiał spojrzeć na swe ciało, żeby się przekonać, jak kolosalnych wymiarów nabrało, lecz wyglądał całkiem normalnie.

Gorsze jednak od wrażenia, że przeistoczył się w balon, było pragnienie śmierci, jakie nagle go ogarnęło. Uczucie, że nic nie ma już znaczenia, że nie ma po co żyć.

A miał takie wzniosłe ideały (służące jego własnemu dobru), marzył o nieśmiertelnej potędze. Rozwiały się marzenia, pozostał jedynie płacz, który uwiązł w piersiach przed laty i nie mógł znaleźć ujścia.

Wszystko jest bez sensu. Wszystko to pustka. Nie ma nadziei.

Jak można się domyślać, to Pustka i Duch Utraconych Nadziei wspólnymi siłami zaatakowały von Kaltenhelma.

Nagle odniósł wrażenie, że gdzieś niedaleko rozległ się głos. Tak naprawdę jednak nic nie słyszał, głos rozbrzmiewał w jego głowie.

„On jest silny. Ma potężną ochronę”.

O, tak, oczywiście, jest chroniony! Nikt nie może wy- rządzić mu krzywdy.

Kolejny głos:

„Dziękujemy za przygotowanie. Teraz my się nim zajmiemy”.

Czyżby zaczął mieć halucynacje słuchowe?

Wszystko jedno, bo uścisk wokół jego duszy zelżał. Niewiara zniknęła, był już wolny.

Czas, aby zacząć działać!

W następnej chwili potężna siła, jakby mocny, siarczysty policzek, odrzuciła go na bok.

Rozdział 17

Móri dostrzegł wreszcie jakiś budynek na skraju lasu, dziwną szopę. Tiril była już bardzo zmęczona, posuwała się ostatkiem sił.

Znaleźli drzwi, zamknięte tylko na haczyk, i weszli do środka. W panującym półmroku zorientowali się, że przechowywano tu narzędzia rolnicze. Wzdłuż ścian stały tyczki, widły do przerzucania siana, sierpy. Wszystko sprawiało wrażenie nie używanego od niepamiętnych czasów; pojęli, że szopa musi należeć do dworu Aurory, choć stoi w pewnym oddaleniu od pozostałych zabudowań.

– Strych! – zdecydował Móri. – Chodź, wejdziemy na górę, tam będziemy bezpieczni przed napaścią. Otwór jest tak mały, że morderca nie odważy się wsunąć głowy, żeby strzelić.