Выбрать главу

Tak właśnie powstała za moich już czasów zawieszona w pustce pierwsza stocznia okrętów pozaukładowych.

Jedną z wczesnych faz budowy oglądałem kiedyś z Czwartego Sztucznego Satelity. Stałem w oszklonej kabinie obserwacyjnej na szczycie metalowego kadłuba w gromadzie ciekawych;— bezpośrednie rakiety nieustannie przywoziły tu coraz to nowych turystów.

Praca w stoczni toczyła się w stożku cienia rzucanego przez Ziemię, której nocna półkula ziała w niebie jak ogromna studnia czerni. Obszar budowy oświetlały sunące tam i na powrót wahadłowym ruchem jupitery, zawieszone w przestrzeni; każdy wyrzucał dwanaście słupów światła, odbijającego się lustrzanymi błyskawicami daleko w dole, w układanych warstwami pancernych płytach okrętu. Mrowie automatów łaziło po jego powierzchni; jedne posuwały się nieustannie naprzód i wstecz, niby czółenka gigantycznego warsztatu tkackiego, inne co chwila wznosiły się nad nim, to wybuchając blaskiem, kiedy trafiał je snop światła, to ginąc w mroku. Patrząc przez lornetkę, można było dostrzec rozłożyste dźwigary i łuki konstrukcji, które te maleństwa przenosiły z miejsca na miejsce bez najmniejszego trudu, jako że wszystkie ciężary stawały się tu nieważkie. Przestwór wypełniony był smugami różnobarwnych dymów, tryskających spod aparatów spawalniczych. Długie ogony kolorowych iskier, ściekając po bokach budowanego okrętu, zbierały się w obłoki, które sunęły leniwie w ślad za migocącymi rakietami, przeszywane w dziesiątkach kierunków słupami blasku. Orgia świateł wygaszała blade gwiazdy, stanowiące pozornie płaskie tło. W stosunku do naszego punktu obserwacyjnego, który znajdował się w odległości trzydziestu kilometrów, cała ta dziedzina gorączkowej pracy wykonywała majestatyczny w swej powolności obrót, przez co reflektory, które początkowo świeciły „u góry”, pod koniec znalazły się „u dołu”, przy całej zresztą umowności tych pojęć w przestrzeni niegrawitacyjnej.

Po jedenastu miesiącach nieprzerwanych robót automaty znikły: wpełzły do wnętrza statku, jeśli należały do jego mechanicznej obsługi, bądź też oddaliły się na jedną ze swych baz, i Gea, wyswobodzona z rusztowań, mknęła wokół Ziemi niby sztuczny księżyc, srebrna, wielka, milcząca. Jej otchłannych wylotów nigdy jeszcze nie tknął ogień atomowy.

Ojciec mój lubił poezję w dziwny nieco sposób: bardzo rzadko czytywał utwory swoich ulubionych poetów, nazywał wiersze „pomocą”, a ona nie zawsze jest przecież potrzebna, i tylko czasem, w nocy, zapalało się światło w oknie jego pokoju. Taką pomocą w miesiącach oczekiwania były dla mnie wspinaczki górskie. W najosobliwszych porach prosiłem kolegów o zastępstwo w klinice i wyprawiałem się samotnie na trudne szlaki skalne.

Aż nagle, jakby się nad moją głową rozbiła bania z wypadkami, w ciągu kilku dni otrzymałem od pierwszego astrogatora wyprawy zawiadomienie o przyjęciu w poczet załogi, ujrzałem swoje nazwisko na liście zawodników letnich igrzysk olimpijskich i… poznałem Annę.

Miała jasne oczy o rozumnym wyrazie, który powtarzał się w jej pełnych wargach jakoś ostrożniej czy obojętniej. Studiowała geologię, lubiła muzykę i stare książki — więcej nic bodaj o niej nie wiedziałem. Gdy byłem sam, kochałem ją bardzo, kiedyśmy się spotykali, przestawało to być takie pewne. Z wolą i mimowiednie wyrządzaliśmy sobie drobne, dotkliwe przykrości; wciąż zdarzały się nieporozumienia, dąsy, dziś dramatyczne, nazajutrz błahe. A przecież cierpiałem z ich powodu, a cierpienia — o tym wiedziałem z książek — towarzyszą wielkim uczuciom. Tak tedy drogą okrężnego, choć ściśle logicznego rozumowania dochodziłem do wniosku, że jednak kocham Annę. A ona? Niczego pewnego nie mogłem się dowiedzieć. Jej wzrok, kiedyśmy byli razem, wybiegał często dokądś, otwarty i daleki, jakby go powierzała niedostrzegalnym dla mnie krajobrazom, zamyślona czy zasmucona i nieobecna. To mnie gniewało. Stawała się pokorna — wtedy ja z kolei pokorniałem. Wszystko to było jakieś mgliste, pełne niedopowiedzeń, pogrążone w domysłach i oczekiwaniach, zarazem nieznośne i urzekające, a działo się wiosną. Chodziliśmy po ogrodach, słuchaliśmy, jak ptaki uczą się śpiewać, siadaliśmy na ławkach u krzaków obsypanych zielonymi pączkami; zrywałem je, obracałem w palcach i bezmyślnie rozdłubywałem, jakby chcąc im, jeszcze nie rozwiniętym, sklejonym niemowlęce, nadać przemocą kształt przyszłych kwiatów. Było w tym coś więcej niż oznaka chwilowego zniecierpliwienia, bo i nam najbardziej brakło jedynej rzeczy, która pozwoliłaby dojrzeć możliwościom —— czasu. Tylko on mógł wszystko wyjaśnić, wiążąc nas albo rozdzielając, aleśmy go nie mieli. Termin odlotu z Ziemi zbliżał się. Wielokrotnie postanawiałem odbyć decydującą rozmowę z Anną i wciąż to odkładałem. Zarazem nadchodził dzień startu na olimpiadzie. Jedno i drugie spędzało mi sen z oczu. Osobliwe zestawienie? Być może, ale jak patetycznie układało się mi życie! Wiedziałem, że ten mój pierwszy maraton olimpijski jest zarazem ostatnim, bo po powrocie z wyprawy będę już za stary. Zwyciężyć przed odlotem — czy nie byłoby to wspaniałe pożegnanie z Ziemią? Odejść w gwiazdy z laurowym wieńcem u skroni! Dwudziestopięcioletni, więc skłonny do uogólnień filozoficznych, powiadałem sobie: Masz wszystko, czego chciałeś: dyplom ukończenia studiów, udział w wyprawie gwiazdowej, bieg olimpijski i miłość — i oto jesteś nieszczęśliwy. Doprawdy, jakież mądre jest powiedzenie: „Daj człowiekowi wszystko, czego pragnie, a zgnębisz go!” W takim nastroju rozpoczęłem treningi. Biegałem po wielkim kolisku bieżni, po trawiastych pagórkach roztocza nadbrzeżnego i po rozległych alejach parków uniwersyteckich, zawsze sam, ze stoperem w ręku, w upalnym słońcu czerwca i unoszącym się wszędzie, nieustannym szumie bliskiego oceanu. Trenowałem tylko rankami; przemierzywszy swoje dwadzieścia kilometrów, leciałem do obozu badawczo–kondycyjnego, w którym od miesiąca przebywali przyszli uczestnicy wyprawy. Było to miasteczko położone wśród starych lasów cedrowych u stóp Karakorum. Nosiło nazwę Keriam, jednakowoż przyjęła się nie wiadomo przez kogo rzucona nazwa „Czyśćca”, jako że stanowiło dla swych mieszkańców etap przejściowy między Ziemią a pokładem rakiety. Niełatwo określić atmosferę, jaka w nim panowała. Wiele czasu zajmowały prace przygotowawcze i wykłady z najrozmaitszych dziedzin, których celem było możliwie wszechstronne przygotowanie każdego do podróży. Jednocześnie biegły badania przyszłych astronautów; fizjologowie, „biologowie i lekarze krzątali się w swych lśniących płaszczach w pracowni, z której wnętrza dochodził świst rozpędzanych kabin obrotowych. Nieraz można było spotkać wśród wielu ożywionych, jakąś twarz przygasłą: kogoś, komu nieodwołalny wyrok lekarski zamknął drogę do gwiazd.

Równocześnie ziemskie życie gwałtownie dobijało się do wrót miasteczka. Chociaż wielu towarzyszy wyruszało z członkami najbliższej rodziny, żonami i dziećmi, każdy przecież pozostawiał na Ziemi kogoś bliskiego i nie było bodaj godziny, w której radość i oczekiwanie nadchodzącego nie mieszały się z żalem rozłąki.

Dzieląc swój czas między stadionem i „Czyśćcem”, nie spotykałem się z Anną przez szereg dni i tylko złowiwszy jakąś chwilę przed nocą, widywałem ją na telewizycie. Na ostatniej, zupełnie przypadkowo i nieoczekiwanie, przyszło do rozstrzygającej rozmowy. Jak się tego obawiałem, Anna powiedziała, że jej fach byłby w podróży bezużyteczny. Pracować mogła tylko na Ziemi. Mówiłem o sile uczuć, która w proch ściera przeszkody. Na to spytała, czy ja — w odwrotnej sytuacji — zrezygnowałbym dla niej z medycyny? Cóż miałem odpowiedzieć? Czując, że wszystko się wali, że tracę ją, zacząłem mówić szalone rzeczy, wyrzucać jej, że gdyby naprawdę mnie kochała, zmieniłaby zawód albo i w ogóle przestała pracować — na jakiś czas — dodałem pośpiesznie, widząc bladość Anny.