Выбрать главу

Klapa dała się wreszcie odemknąć. Przed wyjściem zaklęsł głęboki lej; komorę otaczały wydmy o stromych zboczach. Przestrzeń, oblana zimnym, dalekim światłem A Centaura, była martwa i cicha, cała w poszarpanych formach jak z węgla i srebra. Zorin podniósł lekko prawicę, powiedział „na razie” i znikł mi z oczu tak szybko, że nie widziałem nawet, w jakim kierunku poszedł. Wychyliłem się przez odsuniętą klapę i wtedy dopiero ujrzałem go: szedł już w odległości kilkudziesięciu metrów, zanurzając się niemal do pół uda, a sypki piasek w marszu przelewał się wokół jego nóg. Rozejrzałem się, szukając w oddali kopuły stosu atomowego, bo tam mieścił się też schron automatów. Drgnąłem. Krótki błysk zaświecił w ciemności, po nim trzy, cztery słabsze. Meteory. Energia zderzenia obracała je w płomień. Stałem tak, a horyzont błyskał. Zorin był już tak mały, że mógłbym zakryć jego sylwetkę wyciągniętym palcem.

— Jak się idzie? — odezwałem się do mikrofonu, żeby cokolwiek powiedzieć.

— Jak w syropie — odpowiedział natychmiast. Zamilkłem. Błyski pojawiały się to tu, to tam, mogło się zdawać, że jakieś niewidzialne istoty sygnalizują światłem. Nagle uprzytomniłem sobie, że stoję na zewnątrz. To nie miało sensu; jeśli już narażać się, trzeba było iść z nim. Cofnąłem się do śluzy i straciłem go z oczu. Podniósłszy rękę oparłem ją o pancerne obrzeże klapy. Mogłem tak swobodnie obserwować tarczę zegarka i równocześnie mieć na oku horyzont widniejący w otwartym wejściu. Błyskał nieustannie. Czekałem, wpatrzony w drgającą owadzim, natrętnym ruchem wskazówkę sekundnika. Jeszcze trzy minuty — pomyślałem i głośno spytałem:

— Idziesz?

— Idę.

Te pytania i odpowiedzi powtarzały się. Wtem równocześnie ujrzałem dwa dalekie błyski i usłyszałem zdławione stęknięcie.

— Zorin! — krzyknąłem.

— Nic, nic — odpowiedział zduszonym głosem. Oddychałem głęboko. Nie, naturalnie, meteor nie trafił go, gdyby się to stało, zginałby na miejscu.

— Idziesz? — chciałem zapytać, lecz głos zamarł mi w gardle.

W słuchawkach przeraźliwie chrobotało.

— No puść… — burczał niewyraźnie Zorin — czego trzymasz? No…

— Do kogo ty mówisz? — spytałem czując, że włosy jeżą mi się na głowie.

Nie odpowiedział. Słyszałem jego wysilony oddech, jakby się mocował. Jednym susem wypadłem na zewnątrz. Przestrzeń stała w skośnym, lodowym świetle martwa i pusta. Błyskawicznie obliczyłem, że Zorin powinien znajdować się w odległości jakichś trzystu pięćdziesięciu — czterystu metrów, ale widziałem tylko zębate skały, wydmy, pręgi cienia… nic więcej.

— Zorin! — krzyknąłem, aż mi w uszach zadzwoniło.

— Już, już — odpowiedział, wciąż tym zdławionym głosem. Nagle piasek zadrgał, poruszył się w jednym miejscu, wynurzyła się z niego srebrna iskra skafandra, wyprostowała i poczęła leniwie sunąć naprzód.

Upadł — pomyślałem — ale do kogo on mówił? Pozostawiłem to pytanie na później i wróciłem do wnętrza śluzy. Niebawem powiedział:

— Już jestem.

Mruczał coś, widocznie kopał się w piachu, który zasypał wejście.

— Zaczynam operację — rzekł po chwili.

Trwało to dłużej, niż przypuszczałem: pół godziny według zegarka, ale jeśli mierzyć ten czas napięciem moich nerwów, były to wieki. Nareszcie powiedział:

— Koniec. Teraz będą jak trusie. Wracam.

Nie wiem, może to było złudzenie, ale zdawało mi się, ze błyski stają się gęstsze. Raz i drugi grunt zadygotał. Ten dreszcz, na który w komorze nie zwracaliśmy już uwagi, przyśpieszył uderzenia mego serca. Zorin wracał dziwnie powoli. W słuchawkach rozbrzmiewał jego oddech tak ciężki, jakby biegł, a jednak poruszał się dużo wolniej niż w tamtą stronę. Zniecierpliwiony, niespokojny, raz i drugi wyszedłem przed klapę. Biała tarczka A Centaura dotykała skalnego horyzontu. Noc dobiegała kresu. Rychło nasilenie meteorytowego deszczu miało się wzmóc.

— I czego tak marudzisz? — zawołałem w końcu. Nic nie odpowiedział. Ciężko dyszał. Nie mogłem tego zrozumieć; marsz nie był przecież wyczerpujący, zwłaszcza dla niego.

Nagle zasłonił sobą wejście. Wszedł do śluzy pośpiesznie i jakoś niepewnie. Zamknął klapę i rzekł:

— Wejdź do środka.

— Poczekam… — zacząłem, ale przerwał mi ostro:

— Wejdź do środka! Zaraz przyjdę.

Posłuchałem go. Po chwili wszedł bez skafandra; zostawił go w śluzie. Podszedł wolno do stołu, pod lampę, przybliżył ręce do oczu, rozcapierzył palce i mruknął coś.

W ugięciu jego wielkich pleców było coś strasznego.

— Co ci jest?… — wyszeptałem. Oparł się rękami o poręcz.

— Niedobrze widzę — wyjaśnił głucho.

— Dlaczego?! Meteor?…

— Nie. Upadłem.

— No i co?

— Potknąłem się o ten rozbity automat…

— Mówże!

— Zdaje się, że miał rozpryśnięty stos, wiesz… serce atomowe.

— I upadłeś w TO?! — krzyknąłem ze zgrozą. Kiwnął głową.

— Ssawki, wiesz… ssawki magnetyczne butów zaczepiły o żelastwo i nie mogłem się wyplątać…

Spokój wracał. Było to wielkie, zamrażające myśli zimno, ale równocześnie w głowie mi pojaśniało. Wiedziałem: trzeba działać natychmiast. Meteor rozbił nasz automat tak dokładnie, że serce atomowe — zbiornik z pierwiastkiem promieniotwórczym — rozpękło się i Zorin, padając, całym ciałem przywarł do szczątków wywierających potężne promieniowanie.

— Co czujesz? — spytałem podchodząc do niego.

— Nie zbliżaj się… — powiedział i odstąpił o krok.

— Zorin!

— Mogę cię zabić. Włóż ochronny pancerz.

Skoczyłem do drugiej kabiny i nałożyłem ciężki, metalowy strój. Nie mogłem zamknąć go na piersiach, tak mi ręce latały. Kiedy wróciłem, Zorin półleżał na fotelu.

— Co czujesz? — powtórzyłem.

— Właściwie nic… — mówił jak człowiek niezmiernie znużony, czyniąc małe przerwy. — Kiedy upadłem, od razu… zobaczyłem fioletową mgłę… tętniący obłok, zamąciło mi oczy… Tam, przy automatach, robiłem prawie na ślepo…

— Widzisz mnie? — spytałem zbliżając się.

— We mgle…

Wiedziałem, co to znaczy. Płyn wypełniający gałki oczne fluoryzował pod wpływem promieniowania. Indykator promieniowania na stole w odległości dwu metrów tykał ostrzegawczo; całe ciało Zorina było radioaktywne. Musiał dostać straszliwą dawkę.

— Czy cię coś boli?

— Nie, ale słabo… i mdli mnie… Ująłem go za barki.

— Chodź, położysz się.

Oparł się o mnie ciężko i ruszył do łóżka. Kiedy już leżał, przykryty, a ja krzątałem się, przetrząsając zapasy lekarstw, usłyszałem, jak mruknął:

— Głupio…

Gdy podszedłem do niego później, zaczął mówić o jakichś sygnałach, o automatach i Gei; wziąłem go za puls; miał wysoką gorączkę. Pomyślałem, głupiec, że bredzi, i nie zwróciłem na jego słowa uwagi. Wnet całkowicie stracił przytomność. W ciągu kilku godzin dokonałem szczegółowych badań. Wykazały, że porażony szpik kostny nie wytwarza krwinek. Miałem sześć ampułek konserwowanej krwi, zrobiłem mu transfuzję, ale to była kropla w morzu.

Zaabsorbowany myślami nad sposobem ratunku zapomniałem całkiem o rozmowie z Geą. Kopałem się w podręcznikach, szukając opisów porażeń promienistych. Im dłużej czytałem, tym jaśniejsze stawało się, że Zorin jest skazany.

Przed samym świtem zmorzył mnie, pochylonego nad trionowym ekranem, nieprzytomny sen. Ocknąłem się od żelaznego grzmotu. Meteory roztrzaskiwały się o pancerz. Był pełny dzień. Do późna nie odstępowałem od nieprzytomnego. Kiedy nadszedł wieczór, udałem się na górę. Odbiór był tak zły, że chwytałem tylko zniekształcone strzępy głosów.