Выбрать главу

— Zabijają…

Kiedy to słowo padło, nastała zupełna cisza. Potem Ter Haar popatrzał na swoich kolegów i błysk triumfu ukazał się na jego twarzy.

— Słyszycie? — powiedział. A potem, zwracając się do Nilsa: — Tysiąc trzysta lat temu żył ten malarz o nazwisku Francesco Goya. Zapamiętaj je, bo to był jeden z tych, którzy nie umierają.

Wracając wieczorem od Ter Haara zabłądziłem w labiryncie korytarzy okrętowych. Zmęczony nadmiarem wrażeń — ten dzień zdawał się być bez końca! — trafiłem wreszcie do przestronnej galerii, która przytykała do ogrodu, i usiadłem na małej ławeczce. Stała przy ścianie i za jej szkłem, tuż u moich stóp, kołysały się bezgłośnie wielkie, czarne czuby świerków o srebrnawym igliwiu. Nagle usłyszałem wołający mnie znajomy głos; od windy szła Anna Ruys, uśmiechając się już z daleka. Namówiła mnie na tragedię wideoplastyczną. Pojechaliśmy do sali widowiskowej; wyświetlano niesłychanie długi dramat w dwu częściach. Akcja, przedstawiająca dzieje ekspedycji badawczej, toczyła się najpierw na Saturnie, potem na Jowiszu. Dużo było rzeczywiście pięknych plenerów, wrył mi się w pamięć zwłaszcza jeden, ukazujący burzę na oceanie amoniakowym — istna orgia barw bursztynowych, brunatnych i czar—no—złotych, ale opuściwszy widownię odetchnąłem z mimowolną ulgą.

— Okropność! — rzekła Anna. — Zdawało mi się, że naprawdę czuję zapach tego amoniaku… a kiedy ta rakieta wpadła w pierścień Saturna, zamknęłam oczy. Dosyć już mam tych wszystkich nadzwyczajności, odtąd będę chodziła tylko na historię Ziemi.

— Już teraz? — spytałem z uśmiechem.

— Teraz i zawsze — odparła i spojrzała na mnie poważnie. Gdy mnie pożegnała, zostałem sam w pustym korytarzu. Niepostrzeżenie dla siebie doszedłem do srebrnej zasłony zamykającej wejście na pokłady widokowe. Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie udać się lepiej na spoczynek, ostatecznie jednak uznałem, że dobrze będzie się przejść, patrząc w gwiazdy. Coś się we mnie wzdragało przed ich widokiem i właśnie dlatego chciałem się przemóc, żeby nie dopuścić myśli, że się ich lękam. W galerii panował mrok przedzielany światłem odmieniającym się co kilka minut ze srebra w błękit — widocznie „telewizorowe oczy” przestały wirować. Szedłem z jednego końca galerii w drugi, nie napotykając nikogo, czemu się zresztą nie dziwiłem, gdyż dochodziła północ. Wtem dostrzegłem cień jakiś przy szklistej ścianie. Zatrzymałem się w pewnej odległości. Za miejscem, w którym ciemniała postać człowieka, pojawił się biały księżyc i jął płynąć w górę. Sylwetka stojącego odcinała się wyraźnie od rozjarzonej tarczy — nogi, tors, wreszcie głowa, widziana w trzech czwartych, rysowała się czarno na tle księżycowej pełni, jakby otoczona aureolą. Potem wskutek ruchu Gei księżyc przesunął się wyżej, rzucając silny, widmowy blask na obcego. Był to Goobar. Patrzał w gwiazdy.

GOść Z PRZESTRZENI

Odlot nasz nastąpił w kilka dni później. Pierwej Gea jeszcze pięciokrotnie okrążyła Ziemię. W tym czasie przyłączyły się do niej liczne statki, wielkie i małe, które miały stanowić jej honorową eskortę i odprowadzić okręt aż do orbity Marsa, towarzysząc mu na drodze długości siedemdziesięciu milionów kilometrów. Tę część drogi, jak zresztą całą przestrzeń układu słonecznego, Gea przebywała w stosunkowo długim czasie, nie mogąc, z uwagi na bliskość licznych planet i innych ciał grawitujących, rozwinąć pełnej szybkości podróżnej. Tak tedy sześćset towarzyszących nam rakiet najrozmaitszych rozmiarów mogło lecieć obok nas bez trudności. Nie byle jakie zadanie przedstawiało uszykowanie tej armady, lecz astrogatorzy sprawili się doskonale. Przed nami mknęły, rozrzucone na obszarze tysiąca kilometrów, płaskogłowe rakiety pasażerskie, otoczone rojem małych stateczków, które to wypryskiwały ze swych okrętów macierzystych, to powracały do nich, by napełnić zbiorniki paliwem. Powyżej i poniżej Gei ciągnęły kluczami srebrne wrzeciona, zasnuwając gwiazdowe tło smugami rozrzedzonego płomienia motorów, a w tyle, jak daleko okiem sięgnąć, sunęły inne, coraz mniejsze, aż wreszcie gubiły się w głębinach i tylko czasem, przy manewrze, kiedy cała ta ogromnie rozciągnięta flota wymijała tor asteroidy lub potoku meteorytowego, wybłyskiwały z oddali trafiane słonecznym promieniem pancerze rakiet i wtedy przestrzeń przez sekundy roiła się od błyśnięć, które nikły tak szybko, jak powstawały; jak gdyby rodziło się i gasło tysiąc gwiazd naraz. Szlak nasz nie był prosty. Musieliśmy, oprócz oznaczonych na mapach rojów meteorytowych i asteroid, wymijać także strefy, którymi ciągną bez przerwy ogromne, bezludne rakiety towarowe, przewożące wodę na Marsa. Przepłynęliśmy ponad ich traktem na wysokości siedmiu tysięcy kilometrów, tak że tylko przez zwrócone w dół teleskopy widzieć można było te drobne ciałka, jak żywo cyrkulują po drodze oznaczonej z rzadka rozsypanymi bojami świetlnymi.

Księżyc mijaliśmy w czwartej godzinie lotu. Obserwatoria zwróconej ku nam południowej półkuli pożegnały nas niesłychanym fajerwerkiem, wyrzucając w przestwór kilkadziesiąt tysięcy różnobarwnych ogni rakietowych; po godzinie jeszcze, kiedy srebrna półkula satelity okrywać się poczynała cieniem, wciąż widniały rozpraszające się w przestrzeni zwoje i smugi fosforyzującego dymu. Długo patrzyliśmy na Księżyc, który przez czas jakiś zakrywał Ziemię, zanim wychynęła spoza niego ociężałą, błękitem pałającą tarczą. Na Księżycu toczyły się ostatnio wielkie prace górnicze; przez teleskopy Gei doskonale widać było na Morzu Obłoków stada wieżowych kopaczek i czerpałek, kuśtykające w ciężkim piachu, i eksplozje, co jakiś czas obłokami pyłu zaćmiewające jednostajny blask pustyni. Potem obraz ten przesłaniać poczęły niby ćmy jakieś; były to po prostu mknące w ślad za Gea rakiety, które całą chmarą zakryły tarczę księżycową, w miarę jak oddalaliśmy się od niego, kładąc się na kurs bezpośredni Marsa. Orbitę czerwonej planety przecięliśmy w znacznej od niej odległości, bo wynoszącej dwadzieścia milionów kilometrów; rudy glob przetoczył się od północnego wschodu niebios na południowy zachód i zmalał tak szybko w ciągu nocy, że kiedym wstał następnego rana, widniał już na skrajach tarcz telewizyjnych jako czerwona, niewielka plamka. Teraz dopiero towarzyszące nam statki poczęły zakręcać i skupiać się, lawirując. W gwiaździstym mroku nieustannie łyskały czerwone, świecące dymy sygnałów oznaczających: „dać drogę”. Rakiety wznosiły się, odpływały spiralami na boki i przestrzeń przed spoczywającą z wyłączonymi silnikami Gea, dryfującą tylko powoli dzięki przyciąganiu Słońca, oczyszczała się i opróżniała, aż o siódmej wieczorem po raz ostatni eter napełnił się burzą dźwięków; przekaźniki radiowe wprost dławiły się z wysiłku, przekazując nam wielotysięczne głosy tych wszystkich, którzy wracali. Pociski ziemskie unosiły się jak ogromna ławica srebrnych ryb w przestworzu. Tak wolno oddalaliśmy się w dwie strony. Naraz ze wszystkich statków uderzyły w mrok długie promienie reflektorów, skoncentrowane na srebrnym pancerzu Gei, która otoczyła się wielkim, prześwitującym rubinowo obłokiem, aż stojący na jej pokładach stracili z oczu całe niebo, a z napędowych wylotów poszedł ogień; najpierw z wyrzutni rozruchowych, potem pierwszego, drugiego, trzeciego wreszcie rzędu, i Gea, pozostawiając za sobą długi szlak gasnących języków płomienistych, pomknęła przed siebie. Srebrna ławica statków, wciąż dryfująca na południo–zachód, oddalała się, zrazu jako obszar ostrych świateł, potem jako chmura iskier drgających żywiej i ostrzej od gwiazd, wreszcie jako garść szarawego pyłu, aż znikła, jak gdyby rozpłynęła się w nieskończonym mroku. Tylko Ziemia dalej płonęła jako silna, błękitna gwiazda z żółtymi biegunami dwu słońc atomowych. Chociaż nastała noc, nikt nie schodził z pokładów. Gdy nawet ostatni ślad wielkiej armady przepadł w otchłani, patrzyliśmy dalej w ciemność, by chociaż wzrok nasz, zwrócony w ziemską stronę, towarzyszył jej jak najdłużej.