Tymczasem Gea powiększała szybkość lotu. Osiągnęliśmy 200 kilometrów na sekundę i tak poruszaliśmy się w przestworzach oddzielających Marsa od Jupitera. Ta ogromna przestrzeń słusznie jest zwana cmentarzem rakietowym, tak wiele katastrof pamięta jej próżnia. Wirują w niej miliony urwistych odłamów żelazokrzemiennych, szczątków planety, która krążyła tu niegdyś i zbliżywszy się nieostrożnie do Jowisza, uległa jego fatalnej sile.
Ter Akonian, który mniej miał teraz pracy, zaprosił mnie na pogawędkę. Domyśliłem się, że chce poznać bliżej jednego z lekarzy czuwających nad zdrowiem załogi. Poszedłem do niego prosto z ambulatorium. Wejście do mieszkania astrogatora jest dziełem i chlubą Nonny. Stanowi je płyta mlecznego szkła, prawie tak długa jak ściana, obramowana dwiema kolumnami. Lewa — to drewniany słup z nasadzonych na siebie poczwarnych masek o prostokątnie rozdziawionych gębach, czarnych, jakby uwędzonych w dymie. Ich puste oczodoły kierują się w stronę przeciwną, gdzie z flizów podłogi wyrosła jasna kolumna o płynnym kształcie: skądkolwiek na nią patrzeć, zdaje się przechodzić właśnie z ruchu w spokój. Jest w niej coś z szukającego światła roślinnego pędu i coś z ludzkiej pozy prostowania się, tak żywej, jakby odjętej jakiejś dziewczęcej kibici. W kamiennym nadprożu widnieje prosty napis: „Na drodze do gwiazd”.
Ter Akonian czekał na mnie w pokoju ogromnym, bo planowanym na salę posiedzeń. Ściany obiegała tu zwichrzona pogoń barw jesiennych w całej gamie więdnięcia i nawet powietrze zdawała się przepajać atmosfera jesieni, płynąca ze wszystkich tonów złotawego brązu, żółknącej purpury i szkarłatu. W czterech rogach pokoju otwierały się wysokie nisze. Stały w nich strzeliste automaty, w ich na pół przejrzystych wnętrzach pulsowały ogniki cyrkulacji elektrycznej tak powoli i godnie, jakby te anioły z kryształu i berylu dumały nad własnymi losami, tak że mimowolny uśmiech budził się w gościu, kiedy te hieratyczne machiny opuszczały swe miejsce, aby podać kawę. Na środkowej ścianie widniał wielki, czarny zegar; zamiast cyfr lśniły na jego tarczy wykute w srebrze znaki zodiaku. Gdy wszedłem, pierwszy astrogator pochylał się nad rozpostartą mapą nieba; za jego fotelem stały na dziesięciu postumentach popiersia sławnych kosmonautów przeszłości; natychmiast poznałem te twarze, znane jeszcze ze szkoły.
— Jak ci się tu podoba? — spytał Ter Akonian, kiedy usiadłem.
— Bardzo, ale ja bym tu nie mieszkał — powiedziałem. Uśmiechnął się.
— Biedna Nonna, gdybyż to usłyszała! I dodał:
— Ja też tu nie mieszkam; to taki pokój oficjalny. Pracuję tam — wskazał boczne drzwi.
Zwracając się w tę stronę, raz jeszcze popatrzyłem na rząd kamiennych postaci i uderzył mnie wspólny wszystkim rys: oczy tych głów, choć ustawione w świetle, zdawały się patrzeć w mrok, jakby nie istniały dla nich ściany pokoju i statku, jakby tuż u granitowej powierzchni ich twarzy rozpoczynał się niezmierzony rozbieg otchłani, tak że te kamienne bryły, przedstawiające ludzi odległych wieków, były jakby zrównane z gwiazdami. Ter Akonian obserwował mnie.
— Patrzysz na moich doradców? — spytał z lekkim uśmiechem.
Uderzyła mnie trafność tego powiedzenia.
— Chyba nigdy nie czujesz się tu sam?
Skinął powoli głową, wstał i podszedł do najbliższego popiersia.
— To Uldar Tog, ten, co pierwszy wylądował na Saturnie, nieprawdaż? — powiedziałem.
— Tak. Syn dwudziestego trzeciego wieku, budowniczy i sternik rakiet w jednej osobie. Znasz jego historię?
— Nie pamiętam dokładnie. Zdaje się, że nie wrócił z ostatniej wyprawy?
— Tak. Był już bardzo stary, jak na owe czasy: miał dziewięćdziesiąt osiem lat. Umarł przy sterach, jakby przy nich zasnął. Nie chciał leżeć na Ziemi. Pochowano go w przestrzeni. Gdzieś krąży jeszcze łódź rakietowa, w której zamknięto jego ciało.
Dziwnie poruszył mnie zwrot Ter Akoniana: „w przestrzeni”. Tak właśnie, po prostu „przestrzenią” nazywali próżnię międzyplanetarną pierwsi jej zdobywcy; poczułem to samo wzruszenie co w latach chłopięcych, kiedy rozpalonymi oczami pochłaniałem opowieści i kroniki kosmonautyczne.
— I pomyśleć — powiedziałem — że przez tę samą przestrzeń składamy dziś telewizyty znajomym na Ziemi…
— Jak dotąd, tak. Ale opóźnienie odbioru wywołane odległością daje się już we znaki. Zauważyłeś przecież te zmiany?
— Tak. Widziałem się wczoraj z ojcem; siedzieliśmy naprzeciw siebie, jak w tej chwili z tobą. Wolałem milczeć, bo wtedy wrażenie, że naprawdę jest się blisko siebie, rośnie.
Astrogator popatrzał na mapę nieba.
— W tej chwili opóźnienie fal radiowych wynosi około dziewięciu minut — powiedział. — Rzeczywiście trudno rozmawiać z takimi interwałami; w dodatku powiększa się ono nieustannie; już wkrótce dojdzie do godzin, potem będą dni. f
— Tak, to początek naszego osamotnienia.
— No, jest nas zbyt wielu, aby można mówić i o samotności — żywo odpowiedział astrogator. — Nie było jeszcze tak ludnej wyprawy w przestrzeń.
— Kto właściwie pierwszy wysunął jej projekt?
— Nie wiadomo. Sama myśl jest stara; jawiła się, znikała zapomniana, znów powracała. Mówiono o niej jeszcze w czasach, kiedy nie było technicznych środków realizacji, ale i potem, kiedy były, długo pozostawała w sferze rojeń. Dokładne plany opracował pierwszy Bardera, jakieś sto czterdzieści lat temu. Miał wielu przeciwników. Mawiał; „Rzecz jest niesłychanie trudna, tak trudna, że trzeba jej spróbować”.
Kiedy astrogator zamilkł, powiedziałem:
— Słuchaj, chcę zadać ci pytanie, może nazbyt śmiałe: czy wyruszyłbyś na tę wyprawę, gdybyś wiedział, że z niej nie powrócisz?
— Ja czy statek? — odparł tak szybko, że nie przygotowany na to rozróżnienie, milczałem przez chwilę.
— My wszyscy — powiedziałem na koniec.
— Oczywiście, nie. Ale skąd miałaby pochodzić ta pewność zagłady?
— Nie wiem, nie zastanawiałem się nad tym, to tylko wyobrażona sytuacja.
— Wyobrażenia muszą się jakoś wiązać z rzeczywistością. Ryzyko może być dowolnie wielkie, ale sam fakt jego istnienia zakłada możliwość sukcesu.
— A więc dobrze, gdyby szansa powrotu wynosiła jeden na tysiąc?
— W takim wypadku — tak.
— Dlaczego „tak”? Ale może jestem natrętny?
— Nie jesteś natrętny, jesteś ciekawy, a to wielka różnica. Dam ci dwie odpowiedzi. Najpierw taką: wchodząc w nową dziedzinę działalności życiowej, człowiek napotyka opór nieznanego. Jest to zjawisko odwieczne: bardzo trudno było neandertalczykowi — pierwszemu twórcy narzędzi — wyciosać z krzemienia grot oszczepu. Otóż w ponawianych próbach człowiek pokonuje opór materiału; ten opór kształtuje jego następne próby i jego samego, wzbogaca go podwójnie: nową wiedzą o właściwościach materii i sumą nowych przeżyć. Jest to proces długi i zawiły. W starciu z nieznanym pierwsze próby mogą wypaść nawet całkowicie negatywnie, mogą nie przynieść nic — w sensie dających się natychmiast użytkować rezultatów. Są jednak konieczne, jak to widać, patrząc w historię. Bez pierwszych prób wykrzesania iskry nie byłoby ognia. I bez pierwszych strzaskanych przez meteory rakiet nie byłoby panowania ludzkości nad przestrzenią. To więc jest usprawiedliwieniem ryzyka, jego doniosłością społeczną. Teraz przejdźmy do naszej wyprawy. W komunikacie ogłaszającym werbunek załogi powiedzieliśmy wyraźnie o tym, że trudy podróży będą ogromne i że katastrofa w czasie tak długim jest możliwością zupełnie realną. Zresztą pamiętasz chyba tekst i przyznasz, że nie brzmiał zachęcająco. Dalej, ograniczenia i wymagania stawiane kandydatom były bardzo duże: w grę wchodziły tylko pewne kategorie zawodów, trzeba było mieć co najmniej trzy specjalności i tak dalej, a mimo wszystko — otrzymaliśmy piętnaście milionów zgłoszeń. Otóż warto pamiętać o tym, że na Ziemi jest jeszcze półtora dziesiątka milionów ludzi, którzy podejmą dzieło i dokończą je, jeżeli my tego nie uczynimy. Czy zadowoliłem twoją ciekawość?