Выбрать главу

— Pędrak jest dziki, bo w lesie wyrósł — rzekł i zwracając się do mnie, na pół serio ciągnął:

— Gdybyś urodził się w starożytności, zostałbyś piratem, łupieżcą albo konkwistadorem, wiesz?

Jak już wspomniałem, rodzeństwo było ode mnie starsze; gdy uczyłem się dopiero sylabizować, obie siostry zakończyły studia meteotechniczne. Kiedyś starsza, Uta, w przystępie wspaniałomyślności opowiedziała mi o cudach swego zawodu: gdy miała dyżury na lokalnej stacji klimatycznej, od niej zależało, czy będzie pogoda.

— A jakbyś nie poszła na dyżur, to co? — spytałem.

— To nie byłoby pogody.

Nie wiem, czemu zrozumiałem to tak, że od Uty zależy nie tylko pogoda, ale w ogóle istnienie świata. Przekonany, że gdyby nie Uta, stałoby się z nim coś okropnego, nabrałem dla siostry szacunku. Niedługo potem ofiarowała mi „Młodego meteotechnika”, przyrządzik, z pomocą którego mogłem kierować ruchami małej chmurki. Zbudziły się we mnie niejasne podejrzenia. Wypytałem ją podstępnie, czy poza ruchami chmur i wiatrów nic więcej od niej nie zależy? Nie orientując się w zasięgu tego wywiadu, potwierdziła i wraz z drugą siostrą, Lidią, straciła w moich oczach aureolę potęgi.

— Taak? — rzekłem przeciągle. — A wiesz co? Meteotechnika jest całkiem niepotrzebna. No, możemy jeszcze wam, kobietom — dodałem wspaniałomyślnie — ale my, mężczyźni, potrzebujemy właśnie burz, orkanów i dzikiego wichru, a nie jakiegoś tam sztucznego, cukierkowego klimaciku.

Uta zmarszczyła brwi i odpowiedziała lakonicznie:

— Majtki ci spadają.

Długo nie mogłem jej tego darować.

Brat lekceważył mnie z wysokości swej czwartej klasy. Miałem już sześć lat i pałałem gorącą żądzą przygód. Do Pałacu Dzieci w pobliskiej Meorii nie puszczano mnie jeszcze samego — byłem za mały. Dlatego przydawano mi go za opiekuna. Z racji swych czternastu lat traktował widowiska bajkowe pogardliwie i usiłował imponować mi w ten sposób, że kiedy na scenie działy się niesłychane dziwy, przemocą wszeptywał mi do ucha, co się za chwilę stanie, bo znał już treść przedstawienia.

Bywając w Meorii nie mogłem oderwać się od wystaw automatycznych magazynów; najsilniej przyciągały mnie składy zabawek i cukiernie. Pytałem matkę, czy mogłaby zjeść wszystkie torty i mieć wszystkie wystawione cudowności.

— Ależ tak — odpowiadała.

— Więc dlaczego nie bierzesz sobie wszystkiego? Matka śmiała się i mówiła, że „wszystko” nie jest jej potrzebne. Tego nie mogłem zrozumieć.

— Jak będę duży — mówiłem — to wezmę sobie i zabawki, i torty i będę miał całą wannę kremu, i w ogóle wszystko.

Pierwej trzeba było jednak zostać dorosłym, starałem się więc jakoś przyśpieszyć proces rośnięcia. Dlatego, kiedy nic szczególnego nie było na widoku, chętnie szedłem wcześnie spać.

— Nie wstydzisz się kłaść przed zmrokiem? Taki duży chłopak? — mówiła matka.

Milczałem chytrze. Wiedziałem, że czas mija we śnie prędzej niż na jawie.

W ósmym roku życia spróbowałem po raz pierwszy narzucić swoją wolę rodzeństwu; szło o sposób uświetnienia zbliżających się urodzin ojca.

Z czytanki wiedziałem już coś niecoś o starożytnych satrapach i zaproponowałem, żebyśmy wybudowali ojcu królewski pałac. Wyśmiano mnie, postanowiłem więc przeprowadzić plan na własną rękę. Matka starała się mi wytłumaczyć, że pałac nie jest ojcu potrzebny.

— Nie myślał o pałacu, bo nie ma czasu — odrzekłem — ale na pewno ucieszy się, jak go dostanie.

— Ależ nie. Podarunek nie może być rzeczą małą czy dużą. Dawno, bardzo dawno temu, za czasów starożytnych, ludzie ofiarowywali sobie rozmaite rzeczy, ale teraz obdarza się tylko dzieci, bo każdy dorosły może mieć wszystko, czego zapragnie.

Uważałem, że takie zróżnicowanie było bardzo krzywdzące. Dorośli mogli mieć wszystko, a jak się kończyło moje byle żądanie trzeciego kawałka tortu przy obiedzie? Przemilczałem to jednak, nie chcąc spierać się z matką.

— Widzisz — ciągnęła — przedwczoraj w ogrodzie piesek zasnął ci na kolanach, pamiętasz? Nie zmieniałeś pozycji, chociaż było ci niewygodnie, chociaż cię to męczyło, bo nie chciałeś sprawić pieskowi przykrości. Było ci przyjemnie, że robisz to dla pieska, prawda? Ojcu powinieneś ofiarować coś w podobny sposób; zobaczysz, jak się ucieszy.

— No tak — odparłem — ale ojciec nie śpi przecież na moich kolanach.

— Tak, ale czy musisz hałasować i puszczać ognie sztuczne przed jego oknami wieczorem, kiedy czyta?

— Ogni mogę nie puszczać — rzekłem — ale to za mało. Odszedłem zamyślony. Plan królewskiego pałacu dojrzewał.

Jak w każdym domu, i u nas było wiele automatów; do sprzątania, kuchennych, wytwórczych i ogrodowych. Te ostatnie, pielęgnujące kwiaty i drzewa, nazywały się Mo—notami. Monot Pierwszy był u nas jeszcze od czasów dziadka. Nieraz nosił mnie na barana, czego bardzo nie lubił nasz wilczur, Pluton; psy na ogół nie cierpią automatów. Babka mówiła mi, że w ogóle wszystkie niższe stworzenia boją się automatów, bo nie rozumieją, jak to może być, żeby poruszało się coś, co nie żyje.

Te uwagi babki wziąłem sobie do serca, bo i ja nie wiedziałem, dlaczego automaty ruszają się i wykonują dane im polecenia; czyżbym także był niższą istotą? Dlatego przed przystąpieniem do budowy pałacu (miały go oczywiście wznieść nasze automaty) zaszyłem się w najodleglejszy kat ogrodu z obu Monetami i na początek kazałem pierwszemu rozbić brzuch drugiego, żeby zobaczyć, co ma w środku, ale odmówił mi posłuszeństwa. Bardzo rozgniewany, wyszukałem największy młotek, jaki mogłem znaleźć w domu, i sam zabrałem się do dzieła, nie potrafiłem jednak dać rady metalowej pokrywie. W ferworze pracy zapomniałem całkiem, że jest pora poobiedniego odpoczynku ojca, i waliłem młotkiem, aż się rozlegało po okolicy. Nagle usłyszałem nad sobą czyjś głos. Czerwony jak burak, ledwo żywy ze zmęczenia, podniosłem oczy i ujrzałem ojca, który pokiwał melancholijnie głową.

— Żebyś choć cząstkę tej energii wkładał w naukę — powiedział i odszedł.

W moje dziewiąte urodziny, które przypadły na wiosnę 3098 roku, matka oświadczyła mi, że jeśli będę grzeczny, za dwa tygodnie pojadę z rodzicami i rodzeństwem na Wenus. Miała to być moja pierwsza wycieczka międzyplanetarna. Czas dzielący od terminu wyjazdu spędzałem na życiu niezmiernie przykładnym. Wieczorem w przeddzień wyruszenia przybyli do nas we własnych osobach wszyscy stryjowie; matka uświetniła to zebranie stworzonym w najgłębszej tajemnicy cudem sztuki kulinarnej. Był to tort księżycowy, który ustawiony na stole, we właściwej chwili zaszumiał i wyrzucił z krateru fale kremu, spływające po czekoladowych zboczach.

Już od szeregu dni żywiłem ukrytą nadzieję, że w drodze na Wenus spotka nas katastrofa i osiądziemy jako rozbitkowie na jakiejś samotnej planetoidzie. Gotując się na tę okoliczność, postanowiłem zebrać odpowiednie zapasy żywności, a że tort wydał mi się doskonały do tego celu, wstałem w nocy, ściągnąłem ogromny kawał ze spiżarni i schowałem go na dnie mojej walizeczki. Na drugi dzień skoro świt udaliśmy się na meoryjski dworzec rakietowy. Lot na Wenus trwał krótko i odbył się bez najmniejszego wypadku. Najgłębiej rozczarowany, znudziwszy sobie oglądanie czarnego nieba z pokładu widokowego, zaszyłem się w kąt kajuty i aby nie zmarnować zapasów, jadłem jeden kawałek czekolady z kremem po drugim, aż do chwili, kiedy megafony obwieściły zbliżanie się do portu lotniczego planety. Skutki okazały się żałosne. Z całego pobytu na Wenus zapamiętałem tylko ból brzucha, wymalowany w kwiatki i ptaszki gabinet przychodni dziecięcej i grubego lekarza, który zbliżając się do mnie, już z dala śmiał się i pytał, jak mi się podoba na Wenus.