Wszystko, co uczyniły automaty, było konieczne; gdyby stateczek nie został odrzucony wystrzelonym weń ładunkiem promienistym, nastąpiłoby tragiczne w skutkach zderzenie. Był to bądź co bądź pocisk wagi jedenastu ton, zbliżający się do nas z szybkością siedemnastu kilometrów na sekundę, starczyłoby mu więc energii, by gładko przebić ochronne pancerze i przewiercić korpus okrętu.
Tymczasem winda znalazła się na dole. Weszliśmy do komory ciśnieniowej. Pod nagimi metalowymi wręgami, które odsłaniały tu część usztywniającej konstrukcji statku, na przysuniętej do ściany platformie leżała, jak wyrzucona na brzeg ryba, wąska, długa rakieta, osmalona na czarno—brunatny kolor. Pod wpływem promienistego ciosu jej powłoka przemieniła się w chropawą, jakby żużlem pokryta skorupę. Zaciętych klap nie dało się otworzyć, dlatego automaty przystąpiły z należytą ostrożnością do wycięcia obszernego otworu nad siedzeniem pilota. Gdyśmy weszli do komory, praca była na ukończeniu; jeszcze przez kilka chwil sypały się iskry spod szczęk elektropiły, po czym odłam pancerza został lekko dźwignięty w górę i przez powstały otwór wyciągnięto zamknięte w hermetycznej osłonie ciało.
Osłona ta, z grubej, ciemnej, elastycznej masy, posiada wmontowane z przodu części aparatury steru i radaru oraz rodzaj puklerza chroniącego głowę i pierś pilota; dlatego przystąpiliśmy do rozcinania jej z tyłu. W szeroko rozsuniętych, oświetlonych drzwiach pośpiesznej windy czekały już nosze; postępowaliśmy tak, jakby lotnik żył, choć nie było to pewne, gdyż rakieta, zahamowana promienistym ładunkiem, straciła szybkość tak gwałtownie, że zamknięty w niej człowiek poddany został deceleracji wielokrotnie przewyższającej najwyższą dopuszczalną.
Ktoś podawał mi z boku narzędzia tnące; w miarę jak otwierały się warstwy powłoki, pracowałem coraz ostrożniej. Nareszcie rozległ się cichy świst uciekającego powietrza, gdyż we wnętrzu panowało zwiększone ciśnienie. Jeszcze jedno cięcie i w szczelinie zaczerniał kombinezon lotnika. Stanowił on rodzaj nadymanego gumowego worka, gęsto opasanego metalowymi spiralami, które podtrzymują miękkie tkanki przy nagłym zrywie lub hamowaniu pocisku.
Do piersi i brzucha pilota dochodzą rozszerzające się lejkowato rurki, w których krąży gaz pod ciśnieniem zależnym od powstającego w locie przyśpieszenia. Z pomocą kilku ludzi przeniosłem ciało, tkwiące jeszcze w kombinezonie, na nosze. Szklane drzwi zamknęły się, winda miękko ruszyła i poleciała w górę.
Na operacyjnej płonęły już wszystkie światła. Od stołu szła mi na spotkanie Anna. Gdy nosze toczyły się ku ogrzewanej płycie metalowej, ktoś wszedł z drugiej sali: był to pierwszy chirurg Schrey.
Chciałem ustąpić mu miejsca, ale powiedział szybko:
— Nie, róbcie, róbcie — i cofnął się.
Nisko pochylony, mając u boku Annę, ciąłem teraz nożycami zewnętrzną i wewnętrzną warstwę kombinezonu. Pod silnymi ostrzami chrupały przekrawane zwoje usztywniających spirali; nagle zabielały obnażone nogi. Nożyce szybko dobiegły do końca; pusta powłoka zmięła się i rozpłaszczyła. Przed nami leżał nagi, nieprzytomny człowiek.
Schrey przystąpił do płyty; przez kilkadziesiąt długich sekund w zupełnym milczeniu wpatrywaliśmy się w leżącego.
Był to młody, może dwudziestoletni chłopiec o bujnych, jasnych, teraz krwią zlepionych włosach. Jego bezbronna nagość zdumiewająco kontrastowała z czarną powłoką, w której tkwił, a która spadła na podłogę, jak zdarta skóra zwierzęca. Ledwo widocznie rysowały się fioletowe krążki na brzuchu, udach i piersiach, tam gdzie w chwili gwałtownego zahamowania wpiły się w ciało lejki przewodów ciśnieniowych. Rozrzucone ręce zwisały z płyty; twarz była bezkrwista, z odcieniem sinawym, w dołkach nadobojczykowych, jakby wyrzeźbionych w alabastrze, prawie niedostrzegalnie drżało tętno.
Z nieskończoną ostrożnością Schrey przyłożył do serca ryjek elektrofonendoskopu, potem nasunął z góry ruchome ekrany i zgasił wszystkie światła. W nagłej ciemności ukazały się zielonkawe powierzchnie ekranów rentgenowskich; pochyliliśmy się nad nimi. Wszystkie stawy, kości, członki były całe. Schrey włączył światło i odepchnął ekrany, które bezszelestnie wzniosły się pod sufit.
Z boku wysunął się otwarty jak połówki orzecha hełm elektroencefalografii i luźno nasunął na głowę nieprzytomnego. Zabrzęczały prądy we wzmacniaczach; Schrey badał mózg. Nagle odezwał się:
— Proszę podtrzymać serce.
Dałem znak. Z dwu stron wychyliły się srebrne chwytacze z gotowymi do wkłucia strzykawkami. Igły zagłębiły się w białej skórze przedramion. Płyn uchodził szybko ze szklanych cylindrów.
— Krew? — spytała Anna.
— Nie.
Krwi nie można było przetaczać. Gdy lecące głową naprzód ciało pilota zostało gwałtownie zahamowane wraz z rakietą, wszystkie jego trzewia i cała krew, prąca dalej siłą bezwładu, usiłowały jak gdyby wbić się w głąb klatki piersiowej; urządzenia przeciwwstrząsowe mogły przeciwdziałać temu tylko częściowo; wywarły w tym celu nagły ucisk na jego pierś i jakby obandażowały szyję, lecz były bezradne wobec straszliwego wzrostu ciśnienia śródczaszkowego; należało się spodziewać licznych pęknięć naczyń i krwotoków mózgu. Przez bezwładne ciało co kilka sekund przechodziło nieznaczne drganie. Pomyślałem, że rozpoczynają się drgawki kloniczne, a więc kora mózgowa jest ciężko uszkodzona. Przypadek zdawał się beznadziejny.
Schrey pochylił się nisko nad ekranem encefaloskopu. On jeden dzięki drżącym krzywym prądowym widział, co dzieje się w mózgu nieprzytomnego. Anna i ja mogliśmy tylko czekać patrząc w jego twarz. Daremnie próbowałem odczytać w niej cokolwiek. W tej pełnej głębokiego milczenia chwili, skoncentrowawszy wzrok na twarzy starego chirurga, po raz pierwszy stwierdziłem ze zdumieniem, że jest piękna.
Miał wielką, wysoko sklepioną czaszkę, lecz wielkość jej równie trudno było spostrzec, jak ogrom katedr gotyckich, dzięki lekkości konstrukcji. Dolne i górne powieki schodziły się teraz w jednakiej odległości od brzegów oczodołu, pozostawiając ostrą, ciemną szparkę; jego pochylona twarz nie miała w ogóle żadnego wyrazu, jakbyśmy oglądali zastygłą maskę, a ta prawdziwa twarz, pełna całkowitego skupienia, była ukryta. Równie nagle, jak znieruchomiał, wyprostował się i szeroko otworzył oczy.
— Ciemieniowe najgorzej… — powiedział i zamruga! jak oślepiony. Milczeliśmy. To, co powiedział, było prawdopodobne od początku, ale jak zawsze, jak w każdym przypadku przekraczającym nasze możliwości, łudziliśmy się. Czekałem decyzji Schreya.
— Jeżeli wyżyje — odezwał się — to albo straci pamięć, albo… będzie epilepsja… Czy wszystko przygotowane?