Pomiędzy orbitą Urana i Neptuna spotkaliśmy w odstępie trzynastu dni dwie rakiety z rodzaju bezludnych stacji kosmodromicznych, patrolujących te martwe, wyziębłe przestworza w nieustannym poszukiwaniu komet i meteorów nie umieszczonych dotąd na mapach nieba; o swych odkryciach zawiadamiają one i ostrzegają inne statki sygnałami radiowymi. Mówię, żeśmy te kosmodromiczne stacje spotkali, ale oczywiście minęliśmy je poza zasięgiem wzroku, a nawet teleskopów; dały o sobie znać rytmicznie napływającym pulsem radiosygnałów, co pozwoliło dokładnie określić ich położenie i kierunek lotu. Te statki patrolowe, w liczbie około szesnastu tysięcy, należą do najdłużej przebywających w przestrzeni pomiędzy jednym a drugim powrotem w strefę małych planet, kiedy wezwane drogą radiową przylatują, żeby w jednym z portów układu wewnętrznego napełnić zbiorniki paliwem na następny dziesiątek lat.
W pobliżu orbity Cerbera astrogatorzy poczęli wyprowadzać powoli okręt z płaszczyzny układu słonecznego. Odtąd Gea wejść miała w morze próżni; rozpoczynało się jej nieustanne rozpędzanie do coraz większej szybkości. Jak powiedziałem, przeciętna prędkość przy przecinaniu ekliptyki wahała się około tysiąca kilometrów na sekundę. Tak poruszaliśmy się osiemdziesiąt dwa dni i przebyliśmy w tym czasie z górą sześć i trzy czwarte miliarda kilometrów. Nie uprzedzonemu mogło się to wydawać pokaźnym szmatem drogi, lecz nazajutrz po przebyciu granicy układu słonecznego na ścianach sterowni ukazały się mapy o skali milion razy większej od używanych dotąd. Przemierzona do tej pory przestrzeń była na nich w ogóle niedostrzegalna, gdyż cały system słoneczny wraz z najdalszymi planetami, aż po swój kres, przedstawiał się na nowych mapach jako drobny, czarny punkt.
Niejeden z nas mimo woli wyobrażał sobie, że przestwór pozaplanetarny wyglądać będzie inaczej niż zbadany i poznany dotąd. Choć wiedzieliśmy, że tak być nie może, w dniu, w którym ogłoszono przecięcie orbity Cerbera, wyszliśmy rankiem na pokłady z uczuciem tajonego podniecenia. Gwiazdowe niebo ukazało się nam jednak niezmiennie nieruchome.
Stałem na przednim pokładzie widokowym. Gwiazda polarna, skryta za rufą, była niewidoczna. Gea, leżąc na bezpośrednim kursie, spadała niejako od północnego bieguna czary gwiazdowej ku południowemu, gdzie w rozległym półwyspie Drogi Mlecznej jaśniał cel podróży — słońca Centaura.
Przed nami rozpościerała się Galaktyka. Ogromne, skotłowane białawo, ciągnęły się jej zastygłe chmury w bryłowatych spiętrzeniach pośród otchłani, poprzedzielane rozziewami ciemności, które przemykały kreto przez gwiaździste masywy: były to obłoki czarnej, zimnej materii kosmicznej, osłabiające światło wiszących za nimi gwiazd. Wzrok biegł mimo woli wzdłuż tych kontynentów świetlnych w przód, ku słońcom Centaura. Tam, w obszarze bogato nawiedzonym światłami, w miriadach gwiazd tak słabych, że spoczywające na nich oko rychło przestawało je widzieć, jakby topniały w spojrzeniu, jaśniały ognie Krzyża Południa, a po drugiej stronie galaktycznego bieguna, przy lśniącej jak brylantowe szczerby kulistej gromadzie Tukana 47, świeciły Obłoki Magellana.
Światło Wielkiego Obłoku szło przez dzielącą nas przestrzeń 80 000 lat. Ta chmura gwiazdowa, licząca bez mała pięćset milionów słońc, trwała na czarnym tle jako strzęp białawej mgły nieregularnego kształtu. Opodal, otoczony strzępkami poświaty na granicy widzialności, świeci Mały Obłok, niby odbicie pierwszego w nieskończenie dalekim, czarnym zwierciadle.
Oba te satelity naszej Galaktyki ciągnęły za nią w jednakiej od milionów lat odległości, utrzymywane na wodzy siłami grawitacji.
Rozmawiałem z towarzyszami o tym, że widoczność polepszyła się od czasu, kiedyśmy opuścili układ słoneczny, w którym krążą zaćmiewające światło cząstki pyłowe; po jakiejś godzinie rojny pokład zaczął się wyludniać. Powoli wszyscy się rozeszli i zostałem sam. Dziwnie pochłaniało mnie wpatrywanie się w obłoki gwiazd; odczuwałem niemal fizyczny wysiłek wzroku, zmagającego się z bezdennymi przestrzeniami. Widok był wciąż taki sam, a przecież nie nużył, może dlatego, że budził coraz to nowe myśli, których jednak nie umiałbym wyrazić.
Stałem tak zapatrzony, a gwiazdy świeciły — nie tym zmiennym, chwiejnym, jak gdyby kapryśnym blaskiem ziemskich nocy, lecz światłem tak stałym i nieruchomym, jakby to były utrwalone w czarnych, lodowatych powłokach iskry. Wtem posłyszałem zupełnie blisko szept; spojrzałem w tę stronę. Może dwa kroki ode mnie stał ktoś, jak ja zapatrzony w próżnię. W panującej ciemności dostrzegłem tylko, że jest o głowę prawie niższy ode mnie. Wydało mi się, że to jakiś chłopiec. W pewnej chwili niegłośno powiedział:
— Tam jest serce Galaktyki… — i gestem, którego domyśliłem się raczej, niż go zobaczyłem, wskazał strefę, gdzie schodziły się gwiazdozbiory Strzelca, Wężownika i Skorpiona. Obaj spoglądaliśmy teraz w ten obszar; Strzelec wisiał nad nami gwiazdową chmurą, najjaśniejszą ze wszystkich, rozdzielony trójramiennym rozlewiskiem mroku.
Mój towarzysz w dalszym ciągu szeptał do siebie. Przywykłszy do jednostajnego szmeru jego głosu, zacząłem chwytać pojedyncze słowa; wymieniał nazwy konstelacji, ale nie jak astronom–klasyfikator, lecz jak ktoś radujący się okazami przedziwnego zbioru.
— Żagle — mówił — Skorpion… Korona Południowa… Kameleon… Ryba Latająca… Sieć…
— Cóż za niesłychaną fantazję mieli ci starożytni — odezwał się nagle głośniej, jakby podejmując przerwaną na chwilę rozmowę — czego też oni nie widzieli w tym chaosie światełek! Próbuję i próbuję złożyć z nich coś podobnego do tych nazw, ale nie potrafię.
Zarówno jasne brzmienie jego głosu, jak to, że nazwał gwiazdy „światełkami”, utwierdziło mnie w przekonaniu, że to młody chłopiec. Nie odpowiedziałem mu, bo mówił jak gdyby głośno do siebie. Wtem, wciąż nie patrząc na mnie, rzekł:
— Ty jesteś doktorem, prawda? Powiedz, jak się ma nasz nowy towarzysz? — A gdy milczałem, nie zrozumiawszy go, dodał: — Ten chłopiec z Ganimeda, któregoście operowali.
— Żyje, ale jest nieprzytomny — odparłem nieco oschle, gdyż winien był wymienić choćby swoje nazwisko, gdy zwracał się do starszego; by mu udzielić drobnej, lecz słusznej, jak sądziłem, nauczki, spytałem trochę obcesowo:
— A kto ty jesteś?
— Ja?
W jego głosie zabrzmiało zdziwienie.
— Jestem Ameta… pilot.
Przez dłuższą chwilę milczałem, zaskoczony. Na Gei znajdowało się czterdzieści kilka rakiet pokładowych; mieli je pilotować specjalnie przeszkoleni ochotnicy, rekrutujący się przeważnie z techników, fizyków i inżynierów. Na całej Ziemi tylko niewielka stosunkowo grupa ludzi poświęcała się wyłącznie pilotażowi; pracowali oni w Ośrodkach Szybkości Świetlnej, a pięciu czy sześciu wchodziło w skład naszej załogi. Najbardziej wśród nich znany był Ameta, jedyny, o ile wiem, człowiek, który w locie eksperymentalnym przekroczył szybkość 190 000 kilometrów na sekundę i mimo ciężkich zaburzeń organizmu został przywrócony do życia. Zaskoczenie moje było tym większe, iż wyobrażałem go sobie jako ogromnego, atletycznego mężczyznę, gdy tymczasem, sądząc z sylwetki i głosu, był to młokos. Kiedy skierował się do wyjścia z pokładu, ruszyłem za nim.