— Ale za to z odległości zwieńczą doskonale całość! — broniła projektu Nonna. Zwróciła się do milczącego Amety:
— Co powiesz, pilocie?
— Podoba mi się. Powiesiłbym ten rysunek u siebie. Ale jako dworzec — nie.
— Dlaczego?
— Bo przy starcie, wskutek ruchu, te pionowe srebrne pasy migając oślepiałyby ludzi w rakietach. Nie myślałaś o tym?
Nonna przez dłuższą chwilę wpatrywała się w szkic, a potem chwyciła go oburącz i przedarła na pół.
— Ma rację — odpowiedziała na nasze protesty. — Nie warto o tym mówić..
Drzwi się otwarły; ukazał się w nich Yeryoga, pilot, który śpiewa najwspanialszym basem, jaki zdarzyło mi się słyszeć, i dlatego jest wszędzie zapraszany, lecz chodzi tylko tam, gdzie — jak powiada — wolą go od jego głosu. Poznaliśmy się w sposób dość oryginalny. Pewnego ranka zjawił się w ambulatorium barczysty mężczyzna o włosach tak jasnych, że bielszych od opalonej skóry. Wszedł do gabinetu przyjęć i stanął na środku, przyglądając mi się uważnie, jakbym to ja był chory, a on lekarzem.
— Co ci dolega? — spytałem, by przerwać tę lustrację.
— Nic — uśmiechnął się dobrodusznie — chciałem tylko zobaczyć człowieka, który pokonał Mehillę!
Dziś zjawił się u Nonny podniecony, już od progu wołając:
— Słuchajcie! Uruchomiono heliotron! Właśnie był komunikat z Ziemi. Uruchomiono przed godziną…
— Nie przed godziną, tylko przed miesiącem — sprostował Tembhara — bo tyle wynosi teraz opóźnienie…
— A, prawda! Yeryoga zafrasował się.
— To niesłychane! Dowiadujemy się o tym tak późno… co się tam musiało dziać na Ziemi, a myśmy nic nie wiedzieli…
— To samo, co w sto dwudziestym, kiedy Ter Sofar kończył swoją pracę — powiedziałem. — Tę o fotonach. Pamiętacie chyba? Ludzie zatrzymywali się wtedy umyślnie w drodze, jedni pytali drugich, czy nie wiedzą czasem, kiedy będzie podany następny rezultat. Na naszej uczelni — byłem wtedy jeszcze studentem — miały się właśnie rozpocząć zawody regatowe, gdy nagle głośniki podały, że Ter Sofar będzie wykładał dalszy ciąg swego teorematu, i po minucie całe nadbrzeże opustoszało. Przez dwie godziny łodzie mokły puste na rzece, bo wszyscy stali głowa przy głowie, żeby słyszeć Ter Sofara.
Obiad jedliśmy w ogrodzie, przy stołach malowniczo rozstawionych między kwiatowymi klombami. Tę ostatnio wprowadzoną innowację przyjęliśmy z wielkim zadowoleniem. Tembhara, stanowiący istną kopalnię anegdot historycznych, opowiadał o architektach XXII wieku, którzy projektowali „miasta latające”, całe kaskady metalowych pałaców, zawieszone w powietrzu wirowaniem gigantycznych śmigieł. Nonna odwzajemniła mu się opowieścią o mechaneuryście z XXIV wieku, Klausjuszu, dziwaku, który robił mechaniczne pająki łapiące mechaniczne muchy.
Po obiedzie przenieśliśmy się ze Schreyem i Ter Haarem na głazy nad potoczkiem, żeby „upierwotnić” koniec biesiady. Na pobliskim trawniku bawiło się dwoje dzieci, chłopiec lat może siedmiu i młodsza od niego dziewczynka, najoczywiściej rodzeństwo. Oboje byli ciemnowłosi, cera ich miała głęboki złotawy ton, jaki nadaje długie przebywanie pod słońcem. Dziewczynka to otwierała, to zamykała piąstkę przed oczyma brata.
— Kiedy nie wiesz nawet, co to jest — posłyszałem jego słowa.
— A właśnie, że wiem! Pie–niądz!
— A co to jest pieniądz?
Dziewczynka zastanawiała się tak usilnie, aż skurczył się jej nosek.
— Wiedziałam, ale zapomniałam.
— Ty zawsze tak — rzekł chłopiec pogardliwie. — Nigdy nie wiedziałaś. Pieniądz to taka rzecz… Ech! Machnął ręką. — I tak nie zrozumiesz.
— No powiedz! Powiedz!
— Dawno, bardzo dawno temu można było za to wszystko dostać. Były takie miejsca i tam wszystko za to było, i to już wszystko.
— Co?
— Nic nie rozumiesz? Pewnie. Wiedziałem.
— A rozumiem! Właśnie, że rozumiem! Za takie blaszki dostawało się, co się chciało. To dorośli też się wtedy bawili? To były pyszne czasy! Wiesz co, poprosimy tatusia, zrobi nam tych pieniędzy.
Z trudem ukrywając rozbawienie, chirurg szepnął do Ter Haara:
— Słyszysz? Nareszcie ktoś, kto żałuje „dawnych, dobrych czasów”!
Chłopiec zerknął w naszą stronę. Schrey wezwał go uśmiechem i skinieniem głowy. Malec podszedł swobodnie.
— Jak się nazywasz?
— Andrea.
— A ja Schrey. Jestem lekarzem, a to jest profesor Ter Haar; tak się składa, że zajmuje się właśnie tymi dawnymi czasami, o których mówiłeś, wiesz? Może ci o nich dużo ciekawego powiedzieć!
Spojrzał na zegarek, wstał i biorąc mnie pod rękę dodał:
— A my pożegnamy was, bo musimy iść do szpitala. Wesołej biesiady!
Odchodząc dostrzegłem rozpaczliwe spojrzenie Ter Haara. Poczciwy Schrey nawet się nie domyślał, jak niedźwiedzią przysługę wyrządził historykowi, pozostawiając go na pastwę dzieci.
Gdy po dwu godzinach zaszedłem do ogrodu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, z największym zdziwieniem ujrzałem Ter Haara na tym samym miejscu nad potokiem. Siadłszy obok niego, słuchałem, jak opowiada malcowi o dziejach sprzed tysięcy lat. Mówił o czasach, kiedy ludzie ciężko pracowali, przykuci do malutkiego skrawka ziemi, o strasznych wojnach, które w ciągu godzin niszczyły to, co budowane było przez wieki, o tyranach żyjących w przepychu, gdy poddani ich ginęli z głodu. Chłopiec słuchał jakby całym sobą; przestał odrzucać opadające na czoło włosy; jego oczy, utkwione w ustach historyka, stawały się ciemne i jakby się starzały. Opalone rączki przycisnął do piersi i trwał tak długo jeszcze po ostatnim słowie uczonego. Nareszcie szurgnął nogami i odszedł zatopiony w najgłębszej zadumie.
Ter Haar promieniał z radości, że znalazł tak pojętnego słuchacza. Potem przechadzaliśmy się po parku słuchając chóralnych śpiewów. Zmierzch zapadł już zupełnie i drzewa osrebrzył nieprawdziwy, lecz jakże piękny ziemski Księżyc. Naraz z bocznej alejki wychynęła rozwichrzona czupryna chłopca. Podszedł spiesznie do historyka, ukłonił się, przełknął i powiedział:
— Przepraszam, słuchaj, ale to wszystko, co mówiłeś, to tylko bajka, prawda?
Ter Haar nie od razu odpowiedział. Patrzał na chłopca, a w jego twarzy o niknącym w świetle uśmiechu ujawnił się nagle wstydliwy fantasta, nieśmiały człowiek o siwych skroniach, z sercem pełnym marzeń, których domyśliłem się nagle, a domysł ten potwierdziły słowa, jakimi w jednej chwili wyparł się całej swojej wiedzy:
— Tak — powiedział — to tylko bajka…
W tydzień po uruchomieniu okrętowych trionów stali się niewidzialni pewni ludzie. Najpierw znikli z obiadów wszyscy prawie astrogatorzy, potem przestali przychodzić do ogrodu niektórzy fizycy; konstruktorów Uteneuta i Yrjöli nie można było nigdzie spotkać, jakby ich wcale nie było na pokładzie. Nikt jakoś nie zwracał na to uwagi, choć wszyscy to widzieli, lecz mówili sobie pewno jak ja: „Muszą mieć swoje powody”.
Tajemnicę poznałem przypadkiem. Rankiem tego dnia pewien młody matematyk skarżył się, że kiedy chciał wykonać jakieś bardzo trudne obliczenie za pomocą głównego elektromózgu Gei, Ter Akonian odmówił mu wręcz, oświadczając, że aparatura jest chwilowo przeciążona.
— Co za warunki pracy! — narzekał młodzieniec. — Jakieś pierwotne bytowanie; w epoce kamiennej każdy miał przynajmniej własny rysik i drapał rachunków, ile chciał; kamieni, ówczesnych maszyn do liczenia, było pod dostatkiem, a dzisiaj?! I jeszcze się mówi, że mamy tu wszystko, czego potrzebujemy…
Po południu bawiłem u Ter Haara. Spotkałem u niego większe towarzystwo, między innymi byli biofizyk Diokles i matematyk Żmur, współpracownicy Goobara. Diokles jest małym, czarnowłosym i czarnookim człowieczkiem; cechuje go jakaś, powiedziałbym, pełna zatroskania ruchliwość. Wygląda tak, jakby zgubił coś i odkrył właśnie ten przykry fakt. Żmur, może przez kontrast, wydał mi się niezmiernie spokojny i panujący zawsze nad sytuacją, w której labiryntach gubi się jego mały kolega. Opowiadał nam o Goobarze; słuchałem go z ciekawością, gdyż umie mówić, ma też dobrej próby, choć nieco oschły humor. Wyjaśniał, dlaczego jedni studenci przepadają za wykładami wielkiego uczonego, podczas gdy inni cierpieć ich nie mogą. Kiedy Goobar wykłada ze świadomością tego, że przedstawia słuchaczom rzeczy nieznane i bardzo dla nich trudne, jest złym wykładowcą: cedzi, powtarza się, zacina — sprawia to wprost przykrość; odczytanie byle podręcznika byłoby bardziej pouczające. Gdy natomiast zaczyna mówić z przejęciem i pasją, ten powolny, pieszy niejako czy wręcz raczkujący tok rozumowania, obcy jego naturze, znika, zastąpiony właściwym mu sposobem przeskakiwania z jednego odległego cypla dowodu na drugi. Drogę na szczyt przedstawianej teorii stanowi szereg dalekosiężnych skoków myślowych i nie lada trzeba bystrości, by za nim nadążyć.